Powoli zbliżają się obchody stulecia odzyskania niepodległości (1918-2018). W niedzielny poranek, sam nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie świętowanie ostatniej rocznicy w epoce PRL. Był rok 1988, miałem siedemnaście lat, a rocznica była siedemdziesiąta…!
Moja Wychowawczyni, Pani Profesor od Polskiego (dzisiaj już Świętej Pamięci), wręczyła mi jakąś karteczkę i powiedziała stanowczo:
– Jest akademia okolicznościowa, robimy program, deklamujesz wiersz Stabat Mater.
– Ja, dlaczego znowu ja? – próbowałem zrobić unik; nie to, żebym nie chciał brać udziału w akcji patriotycznej, no ale treningi, mecze i inne dziwne historie (to był czas, gdy grałem na lewej pomocy w „okręgówce”. Dzisiaj brzmi to może niewiarygodnie, ale tak było).
Ruszyły próby. Wiersz Wittlina całkiem mnie zafascynował, historia matki, której podczas wojny Niemcy zabili syna, z finałowym: Stabat Mater, Mater nostra, Polonia – z cierniów miała koronę na skroniach.
I wówczas stało się. Za trzy dni spektakl, a Pani M. podchodzi do mnie z dziwnym uśmieszkiem i oznajmia bez ogródek:
– Idzie Ci dobrze, a nawet bardzo dobrze… jak wiesz Edyta jest chora, więc jej wiersz, który otwiera całość programu, powiesz Ty. I nie marudź, ale bierz się do roboty, to znaczy ucz się tekstu, bo za trzy dni występujemy.
Powiedziała i poszła.
A ja zostałem sam. A właściwie: sam na sam z karteczką, na której napis Wojna. Taki tytuł nosił wiersz, którego autor do dzisiaj pozostaje nieznany. Zapewne zginął w czasie wojny. Jak Baczyński, jak Gajcy, jak Trzebiński, jak Stroiński. Pozostał po nim tylko ten wiersz:
Szatan wbił bagnet w niebo. Niebo krwią ociekło.
Na bruk spadł anioł – drgały połamane skrzydła…
Tłum zawył i siekł błotem. Czyjaś twarz zastygła –
Ktoś się zaśmiał. Napisał krwią na murze: PIEKŁO!
Bunt wystrzelił z armaty w słońce – słońce gasło…
Srebrne ptaki przecięły szarość błyskiem śmigła –
Twarze w oknach zbielały jak maski z bielidła…
Syreny w pustkę świata wrzasły śmierci hasło!
Morze huku zerwało tamy na wszechbycie
I runęło na ziemię! – – –
o jakimś bezświcie
Milczało miasto gruzów: niemy pomnik zdrajcom.
W kościele przerwał modły ksiądz blady jak chusta –
Nie potrafiły wyrzec skamieniałe usta:
„Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.
„Ksiądz blady jak chusta”…? Jakież to musi być nieszczęście, pomyślałem wówczas i tak myślę dzisiaj, jeżeli kapłańskie serce – powołane do głoszenia miłości i przebaczenia, którą Miłosierny Bóg objawia w Chrystusie – napełni tak straszliwa pustka, że przestaje się modlić. Że nie może się modlić. Że nie potrafi wydobyć z siebie głosu. Na tym polega siła zła i nienawiści – mogą całkowicie zniszczyć człowieka.
Już za chwilę Wielki Post. No i oczywiście całoroczne świętowanie Niepodległej. Pośród radości i dumy z naszej Ojczyzny znajdźmy też czas na szczerą modlitwę. O prawdziwą niepodległość ducha, by nigdy nie zamieszkała w nas nienawiść i pogarda. Nigdy. I do nikogo.
Tam gdzie ludzie się modlą, mieszka Bóg. Pokorna modlitwa potrafi skruszyć każde zło.
I jest światłem w ciemności w naszych ciemnościach.
Tak opisuję tę historię sprzed trzydziestu lat… po której zostały mi w głowie dwa wiersze. Wciąż je pamiętam!
Dobrze, że zostały w głowie. I nie tylko w głowie.
Leave a Reply