Co jakiś czas pojawiają się w sieci memy na których widzimy dzieci z naszej odległej galaktycznej epoki lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, robiące fikołki na trzepaku czy grające w piłkę na, o zgrozo, asfaltowym podwórku. Podpis jest zawsze ten sam – jeśli masz podobne wspomnienia, podaj dalej. To prawda, mam podobne wspomnienia. Pierwszy raz wyszłam sama na podwórko mając chyba cztery lata i obarczona byłam młodszym bratem, którym miałam się opiekować. Brat miał trochę ponad dwa lata. Pamiętam, że reguła była tylko jedna: nie wolno nam było wychodzić na ulicę; co do reszty, obowiązywała pełna dowolność. Jako siedmiolatka uwielbiałam samotne wyprawy rowerowe po naszym osiedlu. Osiedle było duże, stale rozbudowywane, dlatego pełne tajemniczych, fascynujących miejsc. Przywoziłam do domu całe torby klepki podłogowej, swobodnie rozrzucanej przez klasę robotniczą. Paseczki drewna, cieniutkie i płaskie, świetnie nadawały się do budowy zamków i głębokich studni. Miałam swoje tajne miejsca, o których nikomu nie mówiłam. Niektóre były po prostu kryjówkami w których można było czytać, a potem obsadzać samą siebie w głównych rolach najbardziej niezwykłych przygód, zainspirowanych tym, co właśnie przeczytałam. Inne miejsca, równie pilnie strzeżone, były czymś w rodzaju kopalni odkrywkowych i dawało się tam znaleźć najfajniejsze kawałki szkła do robienia sekretów (pamiętacie?!), a także różnokolorowe cegły, czerwone i pomarańczowe, z których później tarło się buraczki i marchewkę. Do domu wracałam tylko wtedy, kiedy musiałam – na obiad, albo odrobić lekcje albo jak przychodzili goście. Tylko chorzy siedzieli w domach. Podobnie było podczas wakacji. Rodzice i inni dorośli spędzali swoje nudne urlopowe życie grzejąc się na kocu, a dzieciarnia podbijała okoliczny świat. Nikt nie wpadał w panikę, kiedy dzieci znikały z oczu, raczej oddychał z ulgą i otwierał smakowicie grubą książkę. Czasy się jednak zmieniły, jak to czasy, i rodzice zaczęli się bać. Niewątpliwą winę za tę epidemię lęku ponoszą media ze swoim motto „bad news is good news”. Telewizory stojące w domach na całym świecie zalały ludzkość szambem zbrodni, morderstw, oszustw, porwań, bardzo często z dziećmi w głównych rolach. Tymczasem prawda jest taka, że nasze dzieci żyją w czasach właściwie najbezpieczniejszych w historii. Śmiertelność niemowląt jest najniższa od dziesiątek lat. W Polsce umieralność niemowląt i noworodków od lat dziewięćdziesiątych XX wieku nieprzerwanie spada, w 2010 r. zmarło u nas 2057 dzieci poniżej pierwszego roku życia, na ponad 800 tysięcy dzieci z tej grupy wiekowej. Współczynnik zgonów noworodków zmniejszył się do 5 na 1000 urodzeń żywych. Wbrew obiegowej opinii, zmniejsza się też stosowanie przemocy wobec dzieci; coraz więcej rodziców świadomie wybiera wychowanie pozbawione argumentu siły i kar cielesnych. Również wbrew obiegowej opinii spada liczba zaginionych dzieci; spośród wszystkich zgłoszeń 95 procent dzieci i młodzieży trafia do swoich domów w ciągu siedmiu dni od zaginięcia. Pomimo propagandy rozsiewanej w mediach o „niebezpiecznych obcych”, przyczyną znakomicie większej części zaginięć dzieci są wrogo do siebie nastawieni rozwiedzeni małżonkowie, partnerzy lub inni członkowie rodziny dziecka. Jednak jak zalękniony rodzic ma nabrać zdrowego dystansu do wtłaczanych mu do głowy i podświadomości statystyk, kiedy świat rozsyła wokół takie mrożące krew w żyłach filmiki jak ten o „eksperymencie socjologicznym”. Inicjator tego eksperymentu, prankster Joey Salads (prankster to ktoś, kto lubuje się w dowcipach sytuacyjnych) próbuje udowodnić, jak łatwo jest uprowadzić dziecko z palcu zabaw, praktycznie na oczach matki, posługując się słodkim szczeniakiem jako rekwizytem. ” Twoje udostępnienie może uratować dziecko” głosi podpis pod filmem, nic więc dziwnego, że w ciągu pół roku nagranie zyskało 10 milionów odsłon. Czy jeszcze ktoś jest zdziwiony, że rodziców paraliżuje paniczny lęk o dziecko? Ten lęk powoduje, że rodzice są coraz bardziej zmęczeni swoim rodzicielstwem, popadają w zniechęcenie albo wręcz depresję, często krzyczą na swoje dzieci bez powodu, a kiedy ochłoną, pogrążają się w otchłani poczucia winy, że są beznadziejnymi rodzicami.
Zaczynamy monitorować nasze dzieci już od pierwszych chwil ich życia płodowego; każda wizyta u lekarza łączy się na ogół z jakimiś high tech procedurami – usg badające przezierność karku, usg połówkowe, usg przedporodowe, usg okołoporodowe, badania przesiewowe… Czy naprawdę w zdrowej, prawidłowej ciąży lekarze muszą serwować je wszystkie? Czy naprawdę musimy leżeć podłączone do aparatów mierzących tętno płodu i każdy skurcz, podczas gdy poród przebiega książkowo i bezproblemowo? Te wszystkie procedury, chociaż niewątpliwie nieraz ratujące życie zarówno matki jak i dziecka, budzą w nas jednak pewien nie do końca uświadomiony niepokój o to, czy wszystko jest w porządku. Im częściej potwierdzamy sobie, że wszystko jest okej, tym bardziej potrzebujemy nowych potwierdzeń. Naszej atawistycznej zabobonności udaje się nas przekonać, że im więcej badań zrobimy, tym większą będziemy miały pewność, że nasze dziecko urodzi się zdrowe.
Przeskoczmy teraz z sali porodowej do podstawówki: osiemdziesiąt dziewięć procent rodziców nie zgadza się na samotną wędrówkę i powrót dziecka ze szkoły. Gdyby mnie w swoim czasie odprowadzała do szkoły mama, tata czy babcia, chyba spaliłabym się ze wstydu. Ze szkoły wracało się godzinami – zanim się człowiek popojedynkował na worki, przeszedł stópkami większość krawężników, powłaził na każdą drabinkę na każdym mijanym podwórku i nagadał się z koleżanką pod klatką, czas mijał. A teraz sama łapię się na czujnym wyczekiwaniu na Joasię i wydzwanianiu do niej, kiedy jej powrót opóźni się choćby kwadrans… Tak, wiem, że wiele dzieci dojeżdża do swoich szkół – a propos, od kiedy twoje dziecko samo może jeździć po mieście? Autobusem, pociągiem czy choćby na rowerze?
Wielu rodziców czuje dyskomfort na myśl, jak bardzo współczesne dzieci są ubezwłasnowolnione; głupio im, że stają się karykaturalnymi „rodzicami helikopterowymi”, ale jakoś nie potrafią sami odkręcić tej spirali kontroli. Zabawny cover The Holderness Family „every day we’re hovering” (codziennie wiszą nad nami) pomaga nam nabrać trochę dystansu.
Organizujemy dzieciom zabawę, znajomych, atrakcje, zajęcia, sporty – można wymieniać w nieskończoność. Dzisiejsze nastolatki borykają się z odpowiedzią na elementarne pytania „czego chcę?”, „co mnie interesuje?”, „co lubię robić?”, „kim chciałbym zostać?” Przez nasze nadskakiwanie i wypełnianie czasu po brzegi, nasze dzieci nie mają szansy poznać samych siebie. Obdarowane grubo przedwcześnie wirtualnym światem ze smartfonów, gubią się w rzeczywistym świecie. Szesnastoletnia Ania Shirley była na tyle wykształcona i uformowana, że mogła spokojnie podjąć pracę nauczycielki w avonlejskiej szkole. Moja osiemnastolatka z trudem poprawnie formułuje dłuższą ustną wypowiedź, bo szkoła tego nie wymaga. Jak nasze dzieci, owinięte nieodciętą pępowiną, poradzą sobie w dorosłym życiu?
Ktoś powiedział, że każda matka w pewnym momencie powinna stać się po trosze macochą dla własnego dziecka i zostawić je samo, trochę się przed nim ukryć. Pozwolić popełniać błędy, wymagać pewnych umiejętności – posługiwania się nożem, ugotowania prostego posiłku, zrobienia przepierki własnej bielizny, rozpalenia ogniska, oddania przetrzymanej książki do biblioteki, samodzielnego poruszania się po mieście. Wszystko oczywiście odpowiednio dozując, ale dziesięciolatek powinien już raczej każdy z tych szczebli mieć za sobą.
Najtrudniejsze zadanie każdego rodzica: pozwolić im odejść. Pozwolić popełniać własne błędy i odnosić własne sukcesy. Pozwolić im ponosić porażki, żeby kiedyś byle niepowodzenie nie zwalało ich z nóg. Nie załatwiać za nich konfliktów z nauczycielami czy kolegami, niech sami sobie radzą. Nie dawać im zbyt dużo, nawet, jeśli jesteśmy Rockefellerami. Pozwolić im odejść.
To twarde sztuki. Dadzą radę. A my będziemy z nich bardzo dumni.
Photo by Jeena Paradies on Foter.com / CC BY
Leave a Reply