Społeczeństwo

Prekariat – niebezpieczni w swej bezradności

Twórcy komunistycznego ruchu rewolucyjnego, Karol Marks i Fryderyk Engels, uważali zgodnie ze swoją teorią walki klasowej, że klasą, która dokona rewolucji światowej będzie proletariat. Dzisiaj, w czasach, gdy ofensywa rewolucyjna w krajach cywilizowanych rozwija się pełną parą, miejsce proletariatu zajął kto inny.

Proletariat miał, zgodnie z założycielami twórców marksizmu, doprowadzony do ostateczności wyzyskiem klasy kapitalistów, obalić istniejące struktury społeczne i doprowadzić do powstania nowego, bezklasowego społeczeństwa. Zawiódł jednak pokładane w nim nadzieje. Robotnicy wcale, jak się okazało, nie marzyli o paleniu fabryk, niszczeniu państwa i mordowaniu kapitalistów – krwiopijców. Marzeniem przeciętnego robotnika było (i nadal jest) otrzymywać za swoją ciężką pracę godziwe wynagrodzenie, dzięki któremu można będzie utrzymać siebie i rodzinę, kupić dom, zapewnić szkołę swoim dzieciom. Szybki rozwój przemysłu i wzrastające zapotrzebowanie na wykwalifikowanych, pracowitych robotników już od końca XIX wieku stwarzało w krajach Zachodu takie możliwości. Dlatego miedzy innymi nie spełniły się proroctwa Marksa i w żadnym z wysoko uprzemysłowionych państw cywilizacji zachodniej – ani w Anglii, ani w Niemczech ani w Stanach Zjednoczonych nie wybuchła rewolucja proletariacka, zdolna wprowadzić dyktaturę komunistyczną.

Marksiści zmuszeni zostali do rewizji swoich poglądów. W miejsce proletariatu, który „zdradził” rewolucję trzeba było znaleźć nową klasę, czy też grupę społeczną, dzięki której da się wreszcie wcielić w życie wielkie idee społeczne nowożytnych tytanów myśli. Znaczącą rolę w projektach nowej lewicy odgrywają wszelkie mniejszości seksualne i obyczajowe, tradycyjnie skonfliktowane z normami społecznymi, więc łatwe do rzucenia na „front walki” ideologicznej. W bardziej masowej skali rolę proletariatu ma przejąć nowa, postulowana klasa społeczna – prekariat.

Samo pojęcie użyte zostało stosunkowo niedawno, przez Guy’a Standinga, w wydanej po polsku w roku 2014 pracy „Prekariat, nowa niebezpieczna klasa”. Istnienie tego zjawiska społecznego ma jednak dłuższą metrykę.

Czymże jest prekariat?

Nazwa stanowi neologizm, powstały z połączenia tradycyjnego słowa proletariat z angielskim wyrazem precarious, oznaczającym niepewność. Cechą podstawową, wyróżniającą prekariat od innych klas społecznych, jest, więc zdaniem Standinga, niepewność, co do zatrudnienia. Ludzie należący do prekariatu nie posiadają stałych form zatrudnienia na umowę o pracę, najczęściej pracują w oparciu o umowy – zlecenia bądź umowy o dzieło. Nie korzystają z opieki zdrowotnej ani innych działań socjalnych, udostępnianych najczęściej przez firmę swoim pracownikom. Firma nie opłaca ich ubezpieczenia zdrowotnego ani emerytalnego. Umowa może być rozwiązana w każdej chwili, jak to się mówi „z dnia na dzień”. Jeżeli gdzieś udało im się zdobyć pracę, to nie mają w niej żadnej możliwości podnoszenia swoich kwalifikacji, nauczenia nowych umiejętności ani zdobycia doświadczenia, które byłoby atutem przy staraniach o pracę w innym miejscu. Pakowacz ołówków po roku pracy w fabryce ma takie samo doświadczenie co po dziesięciu latach i jest tak samo mało atrakcyjny ze swoimi umiejętnościami na rynku pracy. Prekariusze często bywają bezrobotnymi, znajdują pracę w niesatysfakcjonujących ich zawodach, pracują w wymiarze czasu przekraczającym niejednokrotnie 8 godzin. Narasta w nich frustracja i rozgoryczenie.

Skąd się wziął prekariat?

By odpowiedzieć na to pytanie w przypadku Polski posłużę się wspomnieniem z zamierzchłych już lat 90-tych, lat entuzjastycznego „wchodzenia do Europy” i pospiesznej transformacji ustrojowej. Polskie społeczeństwo, żyjące wtedy wciąż jeszcze w silnym poczuciu niższości wobec mitycznego Zachodu, dyscyplinowane było różnego rodzaju statystykami, mającymi udowodnić, jak wiele jest jeszcze do zrobienia, by nadrobić zapóźnienie cywilizacyjne wobec świata. Jedną z podawanych wtedy statystyk była liczba ludzi z wyższym wykształceniem oraz studentów przypadająca na statystyczne 1000 mieszkańców Polski. Zdaniem większości ówczesnych ekspertów, liczba zdecydowanie niezadowalająca. Pamiętam jeden z felietonów Rafała Ziemkiewicza z tamtego okresu, w którym przedstawił on proste rozwiązanie problemu – „Za mało ludzi z wyższym wykształceniem? Nie ma sprawy, dodrukować dyplomów!”

Minęło dwadzieścia lat i okazuje się, że poszliśmy dokładnie tą drogą. W kraju namnożyło się uczelni wyższych, przeróżnych „Prywatnych, Wyższych Szkół Zarządzania i Biznesu”, będących w gruncie rzeczy drukarniami dyplomów magisterskich. Również tradycyjne, państwowe uczelnie poszły tą drogą i rozpoczęły na masową skalę tworzenie magistrów. W ciągu kilkunastu lat w dostrzegalny sposób obniżył się poziom wykształcenia studentów, co ma oczywiście również związek z obniżeniem poziomu szkolnictwa podstawowego i średniego. Dzisiejszy magister, szczególnie w kierunku nauk humanistycznych, nie jest tym samym, co magister z przed lat czterdziestu, nie mówiąc już o poziomie studiów przedwojennych. Istnieje jednocześnie silnie rozbudzona ambicja, stale podsycana przez niektóre media i tzw. autorytety, by kończyć jeden z licznych modnych kierunków studiów, gdyż sam ten fakt pozwoli absolwentowi zaliczyć się do klasy inteligencji i uzyskać dobrą pozycję społeczną.

Nic bardziej błędnego. W początkach lat dziewięćdziesiątych, gdy brakowało kadr zarządzających w nowopowstających firmach, dyplom ukończenia jakichkolwiek studiów wyższych otwierał drogę do kariery menadżerskiej i dużych pieniędzy. Szkolenia organizowane przez specjalistów z Europy Zachodniej lub zza Oceanu pozwalały szybko nauczyć się „metod korporacyjnych”, swoistego firmowego żargonu i piąć się w górę po szczeblach kariery w szybko wtedy powstających firmach. Te czasy minęły już jednak dawno temu. Dyplom ukończenia większości kierunków studiów nie daje żadnych umiejętności potrzebnych na rynku ani żadnej szansy na znalezienie pracy.

Jednocześnie w Polsce, podobnie jak i w całym świecie zachodniej cywilizacji, coraz dotkliwiej odczuwany jest brak rąk do pracy. Pracy wymagającej kwalifikowanych umiejętności, pracy w produkcji czy usługach, ciężkiej, odpowiedzialnej a nieraz niebezpiecznej. Wystarczy wejść na jakikolwiek portal z ogłoszeniami o pracę – wciąż poszukiwani są hydraulicy, spawacze, kierowcy, operatorzy koparek i wózków widłowych, malarze i glazurnicy. Na wejściu do Hali Marymonckiej, w której robię zakupy, przez dwa tygodnie wisiało ogłoszenie o poszukiwaniu piekarza.

Nie znajdziemy natomiast żadnych ogłoszeń o tym, że poszukiwani do pracy są antropolodzy kulturowi, socjologowie, literaturoznawcy, historycy…

Absolwenci tych kierunków, których tysiące wypluwane są przez uczelnie na rynek pracy, trafiają w ostateczności do pracy w call center, gdzie za niewielkie pieniądze wypłacane na podstawie umowy „śmieciowej” wciskają klientom zupełnie zbędne im towary czy usługi. Albo jeszcze lepiej – kredyty w na złodziejskich warunkach.

Postawmy sprawę jasno – prekariusze nie posiadają żadnych umiejętności potrzebnych im do wytwarzania jakichkolwiek dóbr przydatnych w społeczeństwie. Są całkowicie bezradni, uzależnieni od sił znacznie potężniejszych od nich, podatni na manipulację, z rozbudzonymi ambicjami dotyczącymi własnej roli społecznej i statusu materialnego. Nie jest to nawet ich wina – tak zostali zmanipulowani w procesie zwanym edukacją, obejmującym dom rodzinny, szkołę, kulturę masową.

Do nich właśnie, do osób sfrustrowanych, bezradnych, ale zarazem mających spore ambicje, odwołuje się coraz częściej nowa lewica, w nich widząc nową klasę rewolucyjną. Marsze „Oburzonych”, jakie parę lat temu przechodziły ulicami miast europejskich były pierwszymi próbami zaktywizowania politycznego ogromnej masy bezradnych prekariuszy do celów politycznych.

Czy jednak młodzi hipsterzy po socjologii, sączący we dwóch jedną kawę w starbuniu (1750 pln za pracę w call center szybko się rozchodzi, a do pierwszego jeszcze sporo czasu…) będą wystarczająco zmotywowani by obalać istniejący porządek rzeczy? Już bardziej prawdopodobne wydaje się, że prekariat stanowić będzie stale powiększającą się bazę wyborców dla lewicowych partii wykorzystujących ich wyuczoną bezradność i obiecujących w zamian za głosy zajęcie się ich sprawami…

Foto: Marsz Oburzonych, Warszawa 2011, YouTube

O autorze

Marcin Bąk

Historyk, dziennikarz, wykładowca uniwersytecki. Autor licznych audycji radiowych popularyzujących historię w Radiu Józef, tworzył cykl audycji dla Radia PLUS, współpracował z TV Misericordia. Aktualnie prowadzi programy w TV Republika. Autor tekstów popularyzujących Europejskie Sztuki Walki między innymi w miesięcznikach: "Mówią Wieki" i "Wiadomości Historyczne". Instruktor szermierki sportowej, zajmuje się też szermierką historyczną i choreograficzną oraz boksem francuskim - savate. Żonaty, ojciec Marysi i Tymoteusza, dziadek Aleksandra.

Leave a Reply

%d bloggers like this: