Nie wiem czemu właśnie ta dyscyplina sportowa przyciąga moją szczególną uwagę. Ale także wywołuje największy wewnętrzny opór. Już od samego patrzenia na takie zmagania – a przecież robię to tylko przed telewizorem – odczuwam przemożne zmęczenie. Ten skok o tyczce. No bo to nie tylko bieg i podskok. Ale jeszcze trzeba dźwignąć wysoko w górę cały ciężar własnego ciała. A tu same zakupy gdy je niosę do domu, to urywają mi ręce i dlatego używam plecaczka. A już zupełnie nie wyobrażam sobie swojego ciała unoszonego przez tyczkę. Natychmiast by się przecież złamała z wielkim trzaskiem! Już sobie wyobrażam tę wielką katastrofę.
Niestety z czasem, a może szczególnie – z wiekiem, każdy wysiłek staje się przeszkodą nie do przezwyciężenia. Aż po kraniec gdy użycie zwykłej szczotki do zamiatania staje się decyzją dnia.
Widziałam podekscytowane tłumy (oczywiście w telewizji) które zjawiły się na Krakowskim Przedmieściu żeby zobaczyć osobiście angielską parę książęcą – Księżnę Katarzynę i Księcia Wilhelma – jak powinniśmy wymawiać po polsku ich imiona. Nota bene ten Wilhelm brzmi jakoś tak dziwnie. Gdzież by mi się chciało tam iść gdybym nawet mogła im podać rękę osobiście. To nie moje priorytety. Ale przecież dla papieża Jana Pawła II stać mnie było by popędzić z domu gdy już wiadomo było że będzie przejeżdżał niedaleko nas. Ależ były tłumy! I żadnej szansy by Go chociaż zobaczyć. Ba, nawet samochód był praktycznie nie do wypatrzenia, wszystko tak szybko się odbywało. Byliśmy wszyscy ogromnie przejęci. A potem On – przejechał i pojechał – wtedy już na lotnisko. I tylko odczułam dziwny i niesamowity dreszcz który przeniknął całe moje ciało, gdy papieskie auto minęło miejsce naszego oczekiwania. Tak, wtedy pobiegłam tam z ochotą i zaangażowaniem. Ale też przede wszystkim byłam o wiele młodsza. No może nawet dokładniej – po prostu młoda. Soki żywotne w człowieku krążą wtedy prędzej, i są gorętsze.
Jeśli tak często jednak przedkładam refleksje nad działanie, to winne są temu książki. Tak, tak, książki. Czytane od najmłodszych lat, niemal w każdej sytuacji, nawet nocą pod poduszką przy blasku latarni ulicznej. Lub w szufladzie biurka. Mama zaganiała do domowych prac, a tu te wciągające lektury wiąz odciągały od wszystkiego. I teraz też, gdy natrafię na dobrą książkę, to nawet woda na herbatę może się ugotować na miękko, a ja wolę lekturę od telewizji, kina, i nawet od towarzystwa ludzi, co już jest naganne. Bo w ten sposób człowiek oddala się od innych. Tłumaczę się co prawda tym, że mam szeroką wyobraźnię więc nie muszę tego czy tamtego przeżywać realnie. Ale to tylko wymówka leniwego człowieka, żyjącego wyobraźnią. Wydaje mu się że myśląc o kimś daje mu dowód swojego zainteresowania. Albo życząc w duchu komuś dobrze – że mu pomaga. Owszem, jest taka dziedzina w której możemy zrobić dobry uczynek – modląc się w czyjejś intencji. Ale to nie zastąpi głodnemu jedzenia a marznącemu – ogrzania się. Cuda są niestety rzadkością.
A wracając do tego skoku o tyczce od którego zaczęłam dzisiejszy felieton, to nawet takie najbardziej męczące zajecie, jak ten skok, przecież tak zwyczajnie nic nie daje pożytecznego drugiemu człowiekowi, oprócz radości z patrzenia. Samemu skaczącemu może daje więcej, bo jakieś apanaże, splendor i satysfakcję ze przeskoczył innych. Ale nic na to nie poradzę, że od czasu do czasu nachodzą mnie takie dziwne myśli – jak wiele jest różnych ludzkich działań które same w sobie nie wnoszą nic konkretnego do budowania cywilizacji miłości na ziemi, choć ludzie poświęcają im całe swoje życie.
Foto: National Library of Australia Commons via Foter.com / No known copyright restrictions
Leave a Reply