(Tak było…)
Gdy niedawno zachwycałam się Paryżem, kolega który właśnie stamtąd wrócił stwierdził, że to nic aż tak nadzwyczajnego. No cóż, żeby przeżyć Paryż tak, aby pozostał on w krwioobiegu już na zawsze, do końca życia, trzeba go poznać mając około dwudziestu lat, by go zapamiętać jak w wierszu, gdy: „…noc jest granatowa/ jeszcze jedną godzinę/ jeszcze chwilę/ a cień chłodu od rzeki/ to za mało/ żeby ugasić lawinę/. Tak, tak, to dopiero były wrażenia!
Bo to młodość rzeźbi w nas najtrwalej wszystkie wspomnienia. Dwa miejsca zawsze były dla mnie magiczne – Paryż i Zakopane. I dopiero po wielu latach doszła do nich Jerozolima. Ale to już zupełnie inna historia.
A więc Paryż. Francja.
Mam w swojej biblioteczce książkę odziedziczoną po tacie, z serii „Ikony”, tytuł: „Robert Doisneau”, autor: Jean-Claude Gautrand. Moja znajomość francuskiego nie jest na tyle wystarczająca, by tłumaczyć jej tekst. Ale fotografie Roberta Doisneau nie wymagają jakiejś wielkiej literackiej oprawy, tak są wymowne. Zresztą tato dostał tę książkę nie ze względu na historię życia znanego fotografika, ale właśnie z powodu tych historycznych fotografii. Patrząc na nie na pewno widział oczami wyobraźni swojego filmowego idola, Jeana Gabin, jak popija aperitif w małej kafejce. Tato urodził się we Francji skąd wyjechał jako dziecko, i całe życie za nią tęsknił z oddali. Tym bardziej że bardzo długo nie mógł do niej wyjechać.
Początek sięga lat trzydziestych, zaś ostatnie zdjęcia są z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Paryskie hale, karuzela w XIV dzielnicy, scenki uliczne, klienci kawiarenek, różne wnętrza. A w nich ludzie. Zwykli, prości, a przecież – prawdziwi Paryżanie. Najprawdziwsi. Taką właśnie Francję najlepiej zapamiętałam i ja, czarno-białą, z czasów Edith Piaf i Juliette Greco, z czerwonym winem przy serach, nazwami metra z których każda to bolesne uderzenie serca – Trocadero, Pompe, Muette, Ranelagh. Mieszkałam w XVI dzielnicy u kuzynów, którzy łaskawie zaprosili ubogą krewną zza żelaznej kurtyny. Ciotka zaprowadziła mnie do Hermesa i kupiła skórzane, cieniutkie, granatowe rękawiczki oraz chustkę z motywami wyścigów konnych. Od innych kuzynów dostałam perfumy („Sortillege”) firmy „Le Galion”, które już na zawsze pozostały dla mnie zapachem prawdziwego luksusu. No i dostałam buty od Bata.
Uczyłam się zachowania przy stole, gdzie było tyle nakryć i sztućców, że drętwiałam na ich widok z lęku, by się nie zbłaźnić. Do Opery poszłam w stroju wieczorowym, i w długich rękawiczkach. Ot, mały polski kopciuszek wrzucony w sam środek francuskiej, wyrafinowanej kultury.
Noszę więc w sercu te wspomnienia, tak podobne jednocześnie do ludycznych zdjęć Roberta Doisneau. Bo Francja to wysoka kultura, ale i uroda życia na co dzień, wśród ludzi pracy, ludzi prostych i skromnych. To wszystko jakoś daje się zrozumieć i pogodzić.
A jednak zawsze odczuwałam dziwne rozdwojenie jaźni wobec 14 Lipca, Narodowego Święta Francji, i jego symboli. Uczono nas kiedyś w szkole, że data zdobycia Bastylii, to zwycięstwo ludu nad ciemiężącą go władzą. Pomimo to zawsze mnie dziwiło, jak można świętować dzień mordowania własnych obywateli, kimkolwiek by oni nie byli.
Teraz już wiemy coraz więcej na temat ówczesnych wydarzeń, i okazuje się, że wcale nie są one aż takie chwalebne. Że – jak podczas wszystkich rewolucji przedtem i potem – wiele było niesprawiedliwości i nieszczęść, które spadały wtedy zwykle na niewinne osoby.
Jeśli tyle wieków trzeba było czekać, abyśmy lepiej poznali prawdziwe wydarzenia z okresu Rewolucji Francuskiej, to ile lat trzeba będzie czekać, żebyśmy poznali w świetle prawdy wieków nasze własne, współczesne dzieje. Co okaże się wtedy prawdą?
(pisane w 2007 r.)
Foto: Robert Doisneau
Leave a Reply