Pierwszego o 17.00 nie słychać było żadnej syreny, nie wiem dlaczego. Przechodziłam właśnie wzdłuż terenu jednego z największych centrów handlowych w Polsce i bodaj także w Europie. Piękna pogoda, muzyka, rekreacja i… nic. Stanęłam i zamknęłam oczy, żeby się wyciszyć. Miałam wrażenie bycia jedynym milczącym elementem tego pejzażu. W związku z brakiem syreny, trudno było określić w głowie długość trwania minuty. Otworzyłam oczy, dość blisko mnie stał mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, z czerwoną racą w wyciągniętej do góry dłoni. Większość osób siedzących w dziesiątkach restauracyjnych ogródków, bawiących się na sztucznej plaży, czy zmierzających wzdłuż fontann do galerii handlowej nie zwracała na nas uwagi, po prostu morze ludzi rozstępowało się z przodu i zamykało z tyłu, jak woda omijająca przeszkodę. Tylko niektórzy posyłali zdumione spojrzenia, zaś jeden młody chłopak podszedł i poklepał faceta z racą po ramieniu. Była 17.03. Ruszyłam w swoją stronę.
Muzyczka w stylu The Beach Boys płynęła nadal z głośników. W pierwszej chwili zrobiło mi się smutno, ale potem pomyślałam, że może tak ma właśnie być. Czasem stoi się na ulicy, która w szacunku zamiera, czasem jest się milczącym ziarnkiem piasku w głębinach rzeki zapomnienia. A Bohaterowie oddawali życie za wolność każdego z nas, są wspólnym dziedzictwem tych, którzy o to dbają i tych, którzy w ferworze codzienności zapominają. Pamięć o powstańcach trwa w tych sercach, w których ma trwać, we wdzięczności i dla tożsamości, bo „jeszcze Polska nie zginęła…”.
Osobiście nie mam wśród bliskiej rodziny żadnego powstańca. Trzech spośród moich pradziadków, w wyniku tragicznych kolei losu, już wtedy nie żyło, jeden po powrocie z rosyjskiej niewoli, do której dostał się w trakcie udziału w wojnie polsko-rosyjskiej, zdążył dorobić się licznej gromady potomstwa i był bardziej niż zajęty ochroną rodziny przed atakami UPA. Starszy z dziadków siedział w rosyjskim więzieniu, a młodszy był podrostkiem. A zatem tak, jak i wiele innych osób od dzieciństwa pielęgnujących w sercu pamięć Bohaterów’44, nie jestem z nimi fizycznie spokrewniona.
Czym zasłużyliśmy sobie na taką schedę? Niczym. Zupełnie jak dziecko, które urodziło się w tej, a nie innej rodzinie. To po prostu dar przynależny z urodzenia, dar bycia cząstką tego właśnie narodu. To, co możemy zrobić, to traktować swoje dziedzictwo z godnością i dumą. Zasłużyć na miano honorowego spadkobiercy wdzięcznością i gotowością do służenia wspólnocie, czasem być może kosztem własnego komfortu.
I na koniec jeszcze jedna uwaga, w ostatnich dniach podniosły się w sferze publicznej głosy dotyczące tego, kto jest, a kto nie jest kolejnym pokoleniem AK. Głosy to wyjątkowo niegodne. Pomijam już śmieszną okoliczność, że pochodzą ze środowiska, które do niedawna odsądzało AK i Żołnierzy Wyklętych od czci i wiary, po dziś dzień karmi swoich odbiorców pedagogiką wstydu, zohydzając jednocześnie wizerunek Polski i Polaków poza granicami kraju. Teraz jednak, przy odmiennej politycznej koniunkturze, jak przedszkolak łapiący najładniejszą kanapkę krzyczą: moje, oblizane. Największą odrazą napawa mnie jednak fakt, że próbują oni z pamięci powstańców uczynić polityczny pionek po to, by dzielić i tak już podzielone społeczeństwo, dla własnych korzyści. Będą nas teraz arbitralnie uświadamiać, kto jest godny, a kto nie, by czcić pamięć ludzi będących naszym wspólnym dobrem. Głosy te należą do osób, które na miano spadkobierców wielkiej historii wielkich serc nie zasługują i choć nie jestem lekarzem, zaleciłabym terapię w postaci zimnego kubła wody i w cięższych przypadkach również solidnego kopniaka na otrzeźwienie.
Foto:Wikipedia
Leave a Reply