Nie zgadzam się z tym, że zostaje nam wybór: albo odjechać w ekoświra, albo poumieramy wszyscy na tę paskudną chemię w jedzeniu
Wchodzę z dziećmi do mięsnego i słyszę mądrości pani kupującej przede mną, że dla takich dzieci, jak syn mój, to te paróweczki z misiem na opakowaniu – rewelacja. Przecież jej córka w jego wieku codziennie jadła. A na deser popularny mleczno-pseudoowocowy deser i do popicia ten soczek owocowy, z imieniem, przecież w telewizji mówią, że najlepszy dla dzieci, przecież takie małe dziecko nie będzie jadło tego, co dorośli. Kiwam głową, kiwam i nagle myślę… hola hola! Że dla jakiego dziecka?!
Potem myślę – no raz w miesiącu nam się zdarza mieć i dać dzieciom… potem – ej, ale w sumie to one jedzą już to samo, co my i nic nie gotuję im specjalnie… (ponad rok i 4 lata). Wracam do domu, robię risercz spiżarni i lodówki. No tak, daję im wszystko, co gotuję z zastrzeżeniem, że syn nie dostaje świeżego mleka krowiego – bo świeżego nie toleruje, choć ostatnio dostał takie z „pewniejszego źródła” i przeżył tę przygodę całkiem nieźle, więc pewnie nie o mleko chodzi, a o dodatki w mleku 😉
Przez chwilę czuję się dziwaczką. Kasza, ryż, warzywa, warzywa, kasza, warzywa, znów warzywa, desery głównie z owoców, robione w domu, ciasta domowe, żadnych obiadów na mieście, bo umieramy na bóle brzucha, żadnych gotowych pół-dań typu pierogi (kto by się pozbawił przyjemności lepienia?!), gołąbki, bo cierpimy i jelita nam zdychają. Obiad bez warzyw to nie obiad, zresztą – śniadanie i kolacja również, do picia woda, leje się litrami, oprócz niej herbaty.
Nie jestem zwolenniczką odrzucania całkowicie współczesnych produktów spożywczych. Gdyby się przyczepić, wszystko nas dziś truje. Ponieważ mieszkamy w centrum dużego miasta, mam do dyspozycji na powietrzu niewielki balkonik i jedyne w miarę pewne produkty to natka pietruszki, szczypiorek i koperek wyhodowane właśnie na nim. Tu też ktoś mi może powiedzieć: a woda, a ziemia, a powietrze.
Nie zgadzam się z tym, że zostaje nam wybór: albo odjechać w ekoświra, albo poumieramy wszyscy na tę paskudną chemię w jedzeniu. Od kilku lat skutecznie stosujemy w domu dietę polegającą nie na jedzeniu konkretnych produktów, ale na niejedzeniu innych. Ponieważ tę sztukę opanowaliśmy w miarę dobrze, teraz skupiam się na poszukiwaniu dobrych źródeł towarów, takich jak jajka, mleko, sezonowe warzywa i owoce.
Z rzeczywistością zderzam się i walczę prawie codziennie. Zaczęło się lato, spacery nad morze: lody, gofry, wata cukrowa. Moje dzieci jeszcze do tego ciągnie, nawet nie tyle same na to wpadają, co widzą inne dzieciaki objadające się słodkościami. Nie mówię, że nie korzystamy! Bo zdarza nam się, choć sporadycznie. Ale głownie zaspokajam takie zachciewajki arbuzem pokrojonym wcześniej w domu, bananem, czasem domowymi babeczkami. A jeśli dziecko zna smak domowych lodów i wypieków, to w miarę szybko zrozumie, że te kupione już nie mają tego smaku – nasza córka gdzieś w wieku 3 lat w taki właśnie sposób skomentowała kupione lody.
Za to zupełnie nie na moje nerwy jest widok 7-miesięcznego dziecka karmionego popularnym deserkiem waniliowym lub 6 latka pijącego wodę, owszem, ale tylko tę „o smaku”. Takie dzieci nie mają z reguły okazji poznać zapachu, konsystencji i smaku całego, nieosolonego ogórka, gotowanej marchewki, czy opieczonej bez przypraw ryby, ba! Nawet samej wody. Trudno więc się dziwić, że w wieku roku akceptują tylko parówki, słodkie soczki i biszkopty.
Coanri/Rita / Foter / CC BY
Leave a Reply