W mojej pracy adwentowy wieniec pojawił się …6 listopada. I nie, nie dlatego, że ścigamy się z supermarketami w jak najwcześniejszym „świętowaniu” wszystkiego co da się sprzedać. Po prostu, co zrozumiałe, z wyprzedzeniem nagrywaliśmy cykl adwentowych komentarzy do Ewangelii, a wieniec był elementem scenografii. Niemniej za nami dopiero druga niedziela adwentu, a nasz wieniec – opatrzony i nieco podsuszony – trwa na stole w sali konferencyjnej i mam wątpliwości, czy jeszcze komukolwiek przypomina, jaki okres roku liturgicznego aktualnie przeżywamy.
Tyle rzeczy, tyle przeżyć można zgubić w pędzie. Tylu spraw nie przemyśleć, nad tyloma przejść (w zasadzie przebiec) do porządku dziennego, nie poświęcając im należytej uwagi. Tempo życia jest duże, kiedy i prowadzi się dom, i pracuje na etat, i stoi w korkach w wielkim mieście. Jak w tym wszystkim nie utracić tego co najistotniejsze? Jak się nie dać pochłonąć światu? Jak zachować adwentową ciszę?
W ciemności poranka zapalam skandynawski świecznik, który stoi na parapecie okna. Ten importowany, ale bliski mi w przesłaniu zwyczaj, kultywuję od bardzo dawna, prawie przez całe moje dorosłe życie. Mało kto wie, że współczesny elektryczny świecznik swoimi korzeniami sięga średniowiecza, kiedy w adwencie stawiano na ołtarzu taki z prawdziwymi świecami. Każde z jego siedmiu ramion symbolizowało inny stan: króla, biskupa, senatora, ziemianina, rycerza, mieszczanina i chłopa. Ich zapalaniu podczas mszy roratnej towarzyszyły słowa „Jestem gotowy na sąd Boży”. Ludzie każdego stanu przypominali sobie w ten sposób o ostatecznych rzeczach człowieka, o potrzebie gotowości na spotkanie z Najwyższym.
Co rano, naciskając banalny włącznik, mówię w sercu „Czekam na Ciebie”, bo rzeczywiście czekam – i na Boże Narodzenie i na spotkanie twarzą w Twarz, w dniu którego nie znam. Świecznik od razu rozbłyska wszystkimi siedmioma światełkami. To też spłaszczenie nadanej mu później symboliki. Kiedyś nawet elektryczne włączniki miały stopniowanie i z każdą adwentową niedzielą przybywało zapalonych świeczek – w pierwszą świeciły się dwie skrajne, w drugą cztery, w trzecią sześć, a w czwartą już wszystkich siedem. Ale – ponieważ wielu rzeczom umysł potrafi nadać nowy sens – myślę sobie, że w końcu, przynajmniej w moim przypadku, gdy pogubiło się przyporządkowanie do konkretnego stanu, być może potrzeba więcej światła, żeby u progu codzienności skupić uwagę na Światłości, która świeci w ciemności i nigdy nie da się jej pochłonąć, choćby świat starał się ze wszystkich sił.
Foto: Marta Dzbeńska-Karpińska
Leave a Reply