Naprotechnologia może czynić cuda. Są małżeństwa, które się jej poddały i cieszą się z narodzin swoich dzieci.
Joanna i Mariusz są szczęśliwymi rodzicami pogodnego rocznego Dominika. Jak sami podkreślają, wszędzie go pełno. Wypełnia nie tylko dom, ale i serca swoich najbliższych. Jednak jeszcze kilkanaście miesięcy temu narodziny Dominisia wydawały się bardzo odległym marzeniem. – Pobraliśmy się w grudniu 2009 r. i od początku byliśmy otwarci na nowe życie w naszej rodzinie. Kiedy przez rok nie zaszłam w ciążę, zapaliła mi się czerwona lampka, że coś jest nie tak. Jednak dopiero dwa lata po ślubie zaczęłam się martwić i szukać pomocy lekarzy – opowiada pani Joanna. Lekarz ginekolog na podstawie obserwacji cyklu pani Joanny i badań krwi w kierunku endokrynologicznym wykryła niedoczynność tarczycy i hiperprolaktynemię. – Zaczęłam przyjmować leki i myślałam, że wszystko potoczy się już dobrze. Jednak nadal w naszym małżeństwie nie pojawiało się dziecko. Również mąż przebadał się w kierunku oceny płodności, ale nic szczególnego nie zostało wykryte – opowiada. Czy byli państwo namawiani do zastosowania metody in vitro? – pytam. – Kiedyś – relacjonuje pani Joanna – podczas wizyty u lekarza usłyszałam, że być może będę musiała poddać się inseminacji lub zapłodnieniu in vitro. Od razu powiedziałam, że nigdy się na to nie zgodzę, bo nie uważam, aby te metody były godnymi sposobami poczęcia człowieka. Lekarka od razu się zdenerwowała i zapytała: Czy lepiej w ogóle nie mieć dziecka?
Pani Joanna i pan Mariusz zadecydowali, że jeśli w sposób naturalny nie będą mogli począć dziecka, rozważą adopcję. Dowiedzieli się też o naprotechnologii, że kliniki, które stosują tę kosztowną metodę, są w Białymstoku i Lublinie. Po namyśle małżonkowie, chociaż nie należą do ludzi zamożnych, postanowili zrobić wszystko, co w ich mocy, aby skorzystać z tej formy leczenia i stać się rodzicami. – Ważne było dla nas – zaznacza pani Joanna – aby była zachowana godność człowieka. Koniec końców „znaleźli” pieniądze – które były koniecznym warunkiem rozpoczęcia leczenia, ponieważ naprotechnologia wciąż nie jest refundowana, choć przecież jest o wiele skuteczniejsza niż in vitro – i rozpoczęli leczenie. Pod koniec maja 2013 r. pani Joanna poszła na pierwsze spotkanie wprowadzające do tej metody, a po kilku spotkaniach z instruktorem umówiła się do lekarza specjalisty. – Pani doktor – ożywia się pacjentka – na podstawie zapisanych obserwacji zleciła mi badania, a na następnej wizycie, za miesiąc, zapoznałam się z diagnozą i otrzymałam stosowne leki. Kuracja podziałała błyskawicznie; tu dodam, że równolegle ze mną kurację przechodził mąż, choć w jego przypadku była to tylko suplementacja wspomagająca płodność. Nasz syn Dominik urodził się 2 kwietnia 2014 roku i jest naszą wielką radością, za którą dziękujemy Bogu codziennie. Co rodziców Dominika najbardziej przekonało do naprotechnologii? – Największą zaletą tego leczenia jest szacunek i ochrona życia – oceniają. – Jest to metoda, która chroni mające się począć dziecko do tego stopnia, że gdy instruktor lub lekarz widzi, że stan pacjentki nie jest dobry, zaleca, by nie poczynać dziecka, bo może dojść do poronienia. Podkreślmy: ta metoda ma na celu diagnostykę i leczenie, a nie, jak w przypadku in vitro, zastępowanie płodności. Ale chyba jakieś mankamenty też istnieją? – dopytuję. – Chyba jedyny minus to koszty leczenia; wszystkie badania i zabiegi są płatne. Są małżeństwa, które muszą wydać do kilkunastu tysięcy, gdy potrzeba dłuższego czasu leczenia – odpowiada pani Joanna. Małżonkowie Joanna i Mariusz są dziś wielkimi propagatorami naprotechnologii. Telefon do Instytutu, w którym się leczyli, dawali już wielu przyszłym rodzicom. – Między innymi nasi bliscy znajomi skorzystali z tego samego leczenia co my i oczekują narodzin córeczki. Nie ukrywam, że pragniemy, by w naszej rodzinie pojawiły się kolejne dzieci. I z pewnością, jeśli będzie to konieczne, znów skorzystamy z pomocy lekarzy naprotechnologów – konkludują szczęśliwi rodzice.
Nie można się poddawać
Roczna Zosia jest największym skarbem Małgorzaty i Michała. Rodzice długo musieli czekać na jej narodziny.
– Od razu po ślubie – wyznają – chcieliśmy zostać rodzicami. Zależało nam na tym, aby jak najszybciej nasza rodzina stała się pełna, i nie odkładaliśmy decyzji o przyjęciu potomstwa. Zauważyliśmy jednak, że mimo wielu starań nie zostajemy rodzicami. Postanowiliśmy więc zwrócić się o pomoc. Świadomie szukaliśmy specjalistów, którzy nie będą proponować nam in vitro. Jeden z nich – wspomina Małgorzata – zasugerował mi, że mogłabym wybrać tę metodę. Jednak odrzuciliśmy jego propozycję i postanowiliśmy skorzystać z naprotechnologii. Przeczytaliśmy przedtem na temat tego leczenia mnóstwo artykułów zarówno w Internecie, jak i w prasie, głównie katolickiej.
– Rozpoczęła się niełatwa droga – mówi Michał. – Staraliśmy się o dziecko, ale nie było przecież pewności, czy będziemy je mieli. Co jakiś czas i ja, i Małgosia przeżywaliśmy trudne chwile. Wówczas wspieraliśmy się nawzajem. Bardzo ważne było także podejście większości osób, które pomagały nam w walce o upragnione dziecko. Regularnie uczestniczyliśmy w Mszach Świętych odprawianych przez księży marianów za małżeństwa oczekujące i pragnące potomstwa. Odbyliśmy również pielgrzymki do Rzymu i San Giovanni Rotondo, prosząc o wstawiennictwo Jana Pawła II i św. ojca Pio.
Małgorzata i Michał mówią, że mieli szczęście, bo od razu trafili do lekarza naprotechnologa, a wtedy jeszcze w Warszawie nie działał Instytut Rodziny, który mógłby im go wskazać. Dopiero po trzech latach między innymi specjaliści, którzy pomagali małżonkom, rozpoczęli pracę w warszawskim instytucie.
W ciągu czterech lat leczenia pojawiały się momenty zwątpienia. Czasami szukali nawet winnych: czy to w lekarzach, czy to w samej metodzie. Z drugiej strony wiedzieli, że nie mogą się poddać i pozbywać się nadziei, co przy takim leczeniu jest niezwykle ważne. Nie może być miejsca na niecierpliwość i pesymizm.
Co zachęciło ich do naprotechnologii? – Przede wszystkim – przekonują – fakt, że naprotechnologia stawia sobie za cel przyjrzenie się organizmowi, i to nie tylko od strony ginekologicznej i nie tylko u kobiety. Mężczyzna tak samo całościowo musi przyjrzeć się funkcjonowaniu swojego organizmu. Jest to bardzo ważne. Bo przecież nie zawsze „wina” leży po stronie kobiety – podkreślają.
– Naprotechnologia nie ingeruje w akt poczęcia, który pozostaje owocem miłosnego zbliżenia małżonków. To ważne dla mężczyzny, w tym momencie bowiem jest on bezpośrednio zaangażowany w tworzenie nowego życia. Zapłodnienie sztuczne godzi natomiast w godność mężczyzny jako ojca, uprzedmiatawiając jego udział w poczęciu.
– Dodatkowo w ramach tej procedury mężczyzna stawiany jest w sytuacji moralnie nie do przyjęcia, godzącej w wierność wobec współmałżonka – mówi Michał.
Okazało się, że warto było czekać. Efekt naprotechnologii przeszedł najśmielsze oczekiwania Małgorzaty – bez problemu zniosła ciążę, a potem poród.
– Nasza córeczka urodziła się zdrowym dzieckiem. Baliśmy się, że skoro są problemy z poczęciem dziecka, to potem mogą pojawić się problemy z jego zdrowiem. Obawy okazały się bezpodstawne. Zosia jest zdrowa, pogodna i bardzo żywotna – cieszy się młoda mama i radzi innym małżeństwom: jest to sprawa indywidualna, to leczenie nie gwarantuje, że zawsze zakończy się narodzinami dziecka, jednak warto je podjąć.
Dziękuję Instytutowi Rodziny w Warszawie za kontakt do rodzin, które korzystały z metody naprotechnologii.
Foto: pixabay
Leave a Reply