Tytuł „Sztuka kochania” jest mylący – to tak, jakby nazwać „Sztuka życia” książkę kucharską. Ale warto ten film zobaczyć. Nie tylko ze względów artystycznych (Magdalena Boczarska w tytułowej roli naprawdę mnie zachwyciła!), ale dlatego, że – prawdopodobnie wbrew intencjom twórców – dobitnie pokazuje, że to, co proponuje dr Wisłocka… nie działa. Albo działa tylko po części.
Bardzo dobrą recezję filmu zamieścił Zwierz Popkulturalny, więc jeśli chcecie poznać opinię o filmie jako takim, która jest mi bliska (wcale nie laurkowa i świetnie się czyta!), to kliknijcie tutaj. Ja chciałbym skupić się na czymś innym.
Szczerze mówiąc, po zakończeniu seansu w kinie byłem zaskoczony – tym, jak wyraźnie pokazano niepełną miłość, której doświadczyła sama bohaterka. Jak bardzo nie trybiła, nie działała maszyna przez nią zaprojektowana. Jak dużo bólu doświadczyła Wisłocka, będąc ofiarą swoich własnych wyborów, oraz tego, co ma do zaserwowania innym. Przecież to było widoczne jak na dłoni, namacalnie!
Za dzieci – nie daruję
A jak bardzo ucierpiały dzieci, zrodzone w „miłosnym” trójkącie z lat młodości pani Michaliny? To był najmocniejszy obraz w całym filmie. Szczerze mówiąc – bardzo mnie poruszył, dawno nie doświadczyłem takich emocji, jak przy okazji scen tej przerażającej zmowy trojga kochanków co do „oficjalnego” rodzicielstwa dwojga dzieci – a później ich rozłączania, gdy okazało się, że tak się dalej po prostu nie da żyć. Ale skutków tego, że kilkuletni chłopiec zostaje wytrącony z jednej z najważniejszych, najsilniejszych i najgłębszych prawd o sobie – kto jest jego matką – nikt nie brał pod uwagę, niewiele się nimi później przejmowano. Co za potworność!
Wątek romansu Wisłockiej z Jurkiem – ach, jak to pięknie pokazano! Jak ta chemia między bohaterami rozwija się, unosi, wypełnia wszystko… naprawdę można poczuć zadowolenie, że się im tak powodzi, nie tylko łóżkowo. Aż chce się pojechać do tych Lubniewic, przeżyć prawdziwą przygodę, skosztować miłości… Miłości? A co z córką Jurka? A co z jego żona, która wypowiada kluczowe słowa tego filmu:
Cokolwiek by nie zrobił, i tak wiem, że kocha tylko mnie
To słowa Wisłockiej sprzed wielu lat i jednocześnie największe kłamstwo przyzwolenia na brak (jawny lub ukryty) wierności w związku. To jest bowiem oś całego tego systemu myślenia: liczy się przyjemność, ma nam być dobrze – bez większych ograniczeń. Jeśli nasz partner lub partnerka to akceptuje, to świetnie; jeśli nie – spełniajmy się za jego/jej plecami. Nie możesz zajść w ciążę (kolejna świetna rola, tym razem Karoliny Gruszki), bo w końcu okazuje się, że mąż jest bezpłodny? Nie martw się, nic mu nie mów (żeby nie niepokoić), jedź do sanatorium, zażyj życia, zajdź z kimś w ciążę i ciesz się szczęściem rodzinnym! Jakie to… smutne.
Zatrute recepty
Naprawdę, nie trzeba się zbytnio wysilić, żeby dostrzec niekonsekwencję w takich receptach. Jedna z początkowych scen ukazuje Wisłocką, która zajmuje się przywiezioną przez karetkę młodą dziewczyną – poważnie ranną w wyniku, jak to określono, skrobanki, prawdopodobnie przeprowadzanej gdzieś na lewo. Stanowi to impuls do działania: tak dalej być nie może, trzeba wziąć w obronę te dziewczyny, one są ofiarami, cierpią, i tak dalej. Wszystko to prawda, ale dlaczego później, w Lubniewicach, gdy do pani doktor przychodzi takie samo młode dziewczę, po poradę w tych sprawach – recepta jest jedna: chcesz zacząć ze swoim chłopakiem? śmiało! rozluźnij się, słuchaj serca, nie bój się, może będzie trochę bolało za pierwszym razem, ale później będzie dobrze, kochajcie się… no i użyj prezerwatywy! Bo przecież dzięki pani doktor wiadomo, że dzięki prezerwatywie na pewno unikniesz losu twojej rówieśnicy po amatorskiej skrobance, zalewającej się łzami i przepraszającej, że sprawiła tyle problemu, że myślała że on będzie ją zawsze kochał, że to był pierwszy raz, jak ona ma teraz żyć dalej…
Co za kłamstwo. Pokazanie tylko jednej strony medalu, pół miłości, tę bardzo ważnej, niezwykle potrzebnej, wspaniałej, pięknej, przyjemnej – ale w oderwaniu od odpowiedzialnego związku, od małżeństwa (wszystko jedno, kościelnego czy nie, wiara nie ma tu nic do rzeczy) wchodzi się na bardzo niebezpieczną ścieżkę, ryzykowną drogę, której końca nie widać od razu.
Nie chodzi o to, że pani doktor w takiej rozmowie powinna przybrać pozę pruderyjnej ciotki, która wykrzywi twarz w grymasie, gdy się dowie, że młodzi się całują i przytulają. Ale nawet żadnego poczekajcie? Żadnego cierpliwości, dajcie sobie trochę czasu? Żadnego pytania, czy planują być dalej razem, jakie mogą być konsekwencje pójścia na całość? To bardzo nieodpowiedzialne.
Nie chcę skrytykować Michaliny Wisłockiej za wszystko, co robiła – wręcz przeciwnie, robiła wiele dobrego, choćby w uświadamianiu ówczesnych kobiet a propos ich fizjologii, czasem nawet anatomii, higieny, seksualności. Pruderia nie jest niczym dobrym – a ona wielu Polaków w latach 70. XX wieku z niej wyciągnęła. I chwała jej za to – ale szkoda, że wyciągała w nie zawsze dobrym kierunku.
Można inaczej, lepiej
Gdy oglądałem film, to odruchowo przyszła mi na myśl uznana warszawska ginekolog, dr Elżbieta Woźna – w podobny sposób energiczna, żywa, dowcipna, podobnie jak Wisłocka empatyczna i służąca dobrą radą (poza wiedzą). Z tym, że dr Woźna nie zyskałaby takiej sławy i popularności, choćby z tego powodu, że pod lekarskim fartuchem nie nosi jaskrawo kolorowych strojów, ale urszulański habit. No i poleca NPR, a nie seks bez większych ograniczeń.
To nieprawda, że „Wisłocka nauczyła Polaków seksu”. Polacy (tak jak wszyscy ludzie) wiedzą, czym jest seks, bo to coś naturalnego w człowieku. Zdrowej seksualności, ale w szerszym kontekście prawdziwej i odpowiedzialnej miłości, uczył w tym samym czasie choćby krakowski kardynał Karol Wojtyła w swoich książkach i duszpasterstwie (kontynuował jako Jan Paweł II, choćby w katechezach środowych), uczyła dr Wanda Półtawska i inni. Pewnie, to się tak powszechnie nie sprzedało jak „Sztuka kochania” – ale obserwując uczniów i wychowanków obu szkół, tej od Wisłockiej i tej od Wojtyły, widać , jakie są efekty jednej i drugiej.
Osobiście wolę holistyczne (całościowe) podejście do człowieka, w stylu wielu lekarzy uznających optykę chrześcijańską – w której seks jest piękny, potrzebny, cudowny, a nawet święty; w której chodzi o coś więcej, niż o własną przyjemność, a nawet o coś więcej niż o wspólną przyjemność, i o coś więcej, niż apel dr Wisłockiej, żeby po lekturze jej książki ludzie się do siebie po prostu przytulili.
Nie mitologizujmy Michaliny Wisłockiej ani jej dzieła. Nie stawiajmy też jej za wzór (a robienie tego przez publicystów katolickich to już w ogóle karkołomna robota). Z drugiej strony nie palmy pod nią stosu i nie umieszczajmy „Sztuki kochania” na indeksie. Zajrzyjmy do książki, obejrzyjmy ten – smutny, w gruncie rzeczy, ale dobry – film i pamiętajmy, że jej ujęcie to tylko wycinek całości. Książka kucharska to cenna rzecz, ale opierając się jedynie na niej (i to z egzotycznymi, szkodliwymi przepisami), możemy doznać przynajmniej niestrawności.
Dobry wpis! I ładnie zagrany słowami tytuł!
Co do jej życia prywatnego to oczywiście porażka, to bezdyskusyjne. Mam jednak wrażenie, że film jest o czymś innym. O pasji pracy, o chęci pomocy innym ponad wszystko, o poszukiwaniu. Ona była badaczem, nie wzięła do ręki książki, z której metodę postanowiła przetestować i ta metoda zawiodła w jej przypadku. Ona tą metodę tworzyła, w tym sens. Nie ma co przekładać jej życia zawodowego na prywatne. Jedno poświęciła dla drugiego. Kto czytał książkę ten wie, co w niej jest, a mam wrażenie, że Pan do niej nie zaglądał. Smutna refleksja jest taka, że to o co walczyła, o edukację w sferze seksualności, mimo upływu lat niewiele się zmieniło. I niestety przez najbliższe lata pewnie się nie zmieni, bo zabierają się za to niewłaściwi ludzie…