Parę dni temu wybieraliśmy się z mężem na wspólne zakupy, co nam się nie za często zdarza, bo zazwyczaj wyprawiam go samego z dzieciakami, „a mama w tym czasie będzie sprzątać” (tak mówi nasz syn, co dobitnie ukazuje, jakie jest moje miejsce w rodzinie… nie, tak naprawdę to ja zawsze twierdzę, że będę sprzątać i syn mi uwierzył). Wybieraliśmy się razem dlatego, że ze względu na plan pracy męża, o który sami prosiliśmy, spędzamy teraz razem bardzo mało czasu i usiłujemy wykorzystywać każdą okazję, nawet tak nieciekawą jak wyprawa do supermarketu. Nie w tym jednak rzecz, że szliśmy razem, a przynajmniej nie jest to gwóźdź programu. Gwoździem są marchewki. Zrobiłam bowiem listę, jak to zawsze robię, bo wiadomo, że mężczyźnie trzeba jasno zakomunikować, co ma kupić, bo sam nie wpadnie (nie, żeby był głupi, ale jak ma wpaść, skoro nie gotuje i nie może w związku z tym wiedzieć, że się skończył makaron nitki). Na liście umieściłam punkt: „marchew (dużo)”, gdyż miałam w planach wspólne pieczenie z synem, a ciasto marchewkowe jest do tego idealne, bo robi się wystarczająco szybko i łatwo, aby w pieczenie zaangażować dziecko (a nawet dzieci) i do tego daje złudzenie, że jest zdrowe.
Po dotarciu do pobliskiego sklepu samoobsługowego (tego najdroższego z okolicznych, ale też najlepiej zaopatrzonego, a akurat potrzebowaliśmy paru dziwadeł, których w innych sklepach niekiedy nie bywa) rozdzieliliśmy się, coby przyspieszyć procedurę. Ja zatem wzięłam córkę i poszłyśmy na dział z bielizną męską, a mąż wziął syna i poszli na spożywcze, poszukać pozostałych pozycji z listy. Nie wiem, jakim cudem zapełniliśmy cały wielki kosz zakupowy.
Zapłaciliśmy tyle, że o matko, ale nieważne. Zarówno mąż, jak i ja, braliśmy różne nadprogramowe rzeczy, jak to zazwyczaj bywa, kiedy się jest na zakupach i łazi się po całym sklepie (nagle się okazuje, że niezbędnie potrzebna jest mąka razowa). Dowlekliśmy jakimś cudem całe zakupy do domu, ale to tylko dzięki córce, która miała wózek i waży wystarczająco, żeby nieco zrównoważyć ciężar dwóch (czy trzech) gigantycznych toreb. W domu okazało się, że: kazałam kupić makaron nitki, więc mąż wziął dwa duże (bardzo duże) opakowania, dwóch różnych firm, to wypróbujemy i starczy na dłużej; wpisałam na listę soki, więc wziął chyba pięć czy sześć kartonów; napisałam, żeby kupić „jakieś” warzywa, więc wziął chińskiego kalafiora (na szczęście sztuk jeden). Marchewka jednak przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Pisząc „dużo”, miałam na myśli tak z pięć większych marchewek, żeby na pewno starczyło na ciasto i może jeszcze na uzupełnienie włoszczyzny, bo zawsze dają za mało marchewek w stosunku do na przykład selera. Mąż kupił dwa i pół kilo. Ponad. Żeby starczyło na dłużej :).
Teraz więc mamy ciasto marchewkowe, w ciągu kilku najbliższych dni planuję też upiec babeczki marchewkowe, marchew trafiła do gulaszu, do zupy włożyłam dwie, bo nie muszę się ograniczać, chyba ugotuję sobie też marchewki z groszkiem na zapas (tylko dokupię ze cztery torby mrożonego groszku) i poszukam przepisu na zupę marchewkową. Gdyż mój mąż jest zapobiegliwy i jak już idzie na zakupy to raz, a dobrze.
Photo credit: Foter.com
Leave a Reply