Kiedy w 15 tygodniu ciąży okazało się, że trzecie dziecko Weroniki ma rzadką wadę – przepuklinę przeponową, zaczęła się przygotowywać na każdą ewentualność.
Otwór w przeponie, który zauważono u jej synka, powodował, że wszystkie organy przesuwały się z brzucha do klatki piersiowej i płuca nie mogły się odpowiednio rozwinąć. O ile w ciąży, kiedy płuca nie są jeszcze potrzebne, dziecko ma się dobrze, o tyle potem, gdy się urodzi, szanse na przeżycie nie są duże. Dlatego Weronika podczas ciąży czytała fora internetowe, na których kobiety dzieliły się swoim bólem po stracie dziecka. Wiele z nich nie miało okazji albo nie chciało widzieć małego ciałka. Potem miały traumę i żal do siebie, że nie mogły choć raz go przytulić.
Po pierwszej diagnozie Weronika zaczęła szukać informacji na temat wady synka. Na początku stycznia, kiedy znalazła się w warszawskim szpitalu specjalistycznym na szczegółowych badaniach, wiedziała już całkiem sporo. Lekarze dawali jej małą nadzieję.
Rodzice szukali sposobu na leczenie dziecka jeszcze w ciąży. „Znaleźliśmy taką możliwość w Niemczech, ale po zapoznaniu się ze szczegółami operacji uznaliśmy, że to już będzie za duża ingerencja. Na wczesnym etapie ciąży przecina się brzuch matki, macicę i dziecko… To mogło się bardzo źle skończyć. Do tej pory mam pewność, że dobrze zrobiliśmy, pozostawiając sprawy własnemu biegowi”. Trafili na dobrych i wspierających lekarzy, nigdy nie usłyszeli, że ich decyzja jest nieodpowiedzialna, bez sensu i że powinni zgodzić się na „wcześniejsze zakończenie ciąży”.
Weronika miała rodzić w weekend majowy. Jeszcze w kwietniu razem z mężem pojechała do Rzymu „po cud”, choć – jak sama mówi – nie do końca z wiarą, że się wydarzy. Trzy tygodnie przed terminem była już w Warszawie, na oddziale patologii ciąży. Urodziła blisko miesiąc później.
„Umówiliśmy się z lekarzami, że jak będzie bardzo źle, to od razu nas zawołają. Chcieliśmy ochrzcić synka i zdążyć go chociaż dotknąć. Przybiegli bardzo szybko. Przewieźli mnie na wózku na oddział noworodkowy. Zobaczyliśmy lekarzy pochylających się nad naszym dzieckiem, wykonywali jakieś procedury bez nadziei, że się uda. Powiedzieliśmy, żeby mu dali spokój, żeby spokojnie umarł”.
Wtedy mieli jeszcze dwójkę małych dzieci, które dopytywały o swojego braciszka: „Co mu się stało, gdzie teraz jest, jak teraz wygląda?”. Chcąc nie chcąc, musieli ciągle o tym rozmawiać, tłumaczyć. „Najwięcej pytań zadawała córeczka. Kiedyś powiedziała: «A ja mam taki pomysł, że weźmiemy drabinę i ją przystawimy do nieba, i wejdziemy tam, i weźmiemy Henryczka do nas, przecież tu wszystko dla niego mamy». Rozmowy z dziećmi były dla nas swoistą terapią. Miałam ogromne poczucie pustki. Dziewięć miesięcy nosisz dziecko pod sercem, a potem go nie ma, zostają puste ręce. To było dla mnie bardzo trudne. Tak naprawdę żałoba zakończyła się dopiero z narodzinami naszej kolejnej córki. Nie wiem, jak byśmy to wszystko przetrwali, gdyby nie wsparcie, również duchowe, naszej rodziny i przyjaciół”.
Wysłuchała i spisała Beata Legutko. Świadectwo ukazało się w miesięczniku Tak Rodzinie.
Leave a Reply