Pan Bóg jest wierny swoim obietnicom. Czasami wydaje się nam, że milczy – ale to nie oznacza, że nie działa w ukryciu, przygotowując dla nas największe niespodzianki. Przekonałem się o tym w ostatnich miesiącach, które kompletnie przeorganizowały życie: moje, i co za tym idzie, mojej rodziny.
Pożegnanie z Zerzniem
Od początku tego roku różne znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że dochodzi do jakiegoś przesilenia w mojej dotychczasowej pracy, z różnych powodów: odległość od domu zaczęła doskwierać, zwłaszcza przy coraz intensywniejszym życiu rodzinnym, a moje różne oczekiwania (nie tylko finansowe), narosłe po kilku latach pracy, rozminęły się z propozycjami mojego pracodawcy. Nie chciałem odchodzić z Zerznia: szczerze mówiąc, nie wyobrażałem sobie zmiany pracy, bałem się tego. Lubiłem tę parafię, wypracowałem tam swój oryginalny styl gry i śpiewu, cieszyłem się z poziomu, jaki osiągnąłem wspólnie z moim chórem parafialnym, spotkałem się z ogromną życzliwością i sympatią wielu osób (z wzajemnością). Niestety, nie dało się inaczej.
Co dalej?
Banalnym jest stwierdzenie, że takie problemy powinno się oddawać na modlitwie Panu Bogu; że trzeba prosić Ducha Świętego o mądrość w podejmowaniu dobrych dalszych decyzji. To były dla mnie bardzo trudne wybory, znów stanąłem przed koniecznością otwarcia się na nowe, zaryzykowania. Mówić na serio „bądź wola Twoja!”, tak naprawdę Mu oddać swoje życie, rozśmieszyć opowiadaniem o swoich planach? Brzmi dobrze na papierze, w rzeczywistości wzbraniam się przed tym ogromnie.
Miałem już sobie dać spokój z organami. Serio, pomyślałem: a, zmienię pracę. Poszukam czegoś, postaram się wykorzystać różne moje umiejętności, może się uda. Będę pracował w jakimś normalnym trybie, a nie odwrotnie niż wszyscy ludzie dookoła. Przez osiem godzin dziennie, a nie będąc dyspozycyjnym praktycznie całą dobę. Spędzę niedzielę z rodziną, pójdę z dziewczynami do kościoła jak człowiek; na Święta będę w domu a nie ciągle w pracy. I tak dalej.
Przez wakacje pracowałem w Parafii św. Franciszka z Asyżu w Prażmowie, trafiłem tam trochę przypadkowo. Bardzo przyjemne miejsce, dobrzy ludzie. Sympatyczny, uczciwy i wierzący proboszcz. Niezły instrument, nie za dużo mszy, ale w miarę opłacalnie. Czego chcieć więcej? Cóż, to jednak 40 kilometrów od domu, a więc znów daleko. Już się trochę pogodziłem z faktem, że znów jestem organistą z daleka, a do mojego kościoła (bo tak traktuję miejsce, w którym gram: tak jakby był moim kościołem parafialnym) jadę dość długo.
Wszystko na łapu-capu
W międzyczasie dokonała się pierwsza część naszej domowej rewolucji: Ela znalazła pracę. A dokładniej: praca znalazła Elę. Odezwał się jakiś rekruter, co znalazł do mojej żony kontakt z goldenlajna, napisał e-mail, Ela jakimś cudem go przeczytała (otwiera swoją pocztę tak średnio raz na dwa tygodnie), oddzwoniła i następnego dnia siedziała na rozmowie kwalifikacyjnej. Szybka decyzja: decydujemy się na to, nigdy nie wiadomo, kiedy znów nadarzy się taka okazja – tym bardziej że praca nie w warszawskim Mordorze, ale w Pruszkowie, 15 minut rowerem. W konsekwencji Ela poszła na pełen etat do biura, a ja zostałem z dziewczynkami w domu.
Tak, tak: zostałem pełnoetatowym tatą, zajmującym się przez osiem godzin dwoma maluchami. Ostatecznie trwało to przez trzy miesiące (wszyscy przeżyli!) i było niezwykłym doświadczeniem. Przede wszystkim ponownie uznałem konieczność odznaczenia mojej żony – i wszystkich matek na tym świecie – odpowiednimi medalami i orderami, albo przynajmniej szacunkiem i maksymalnym docenieniem za domową opiekę nad dziećmi.
W międzyczasie dalej szukałem nowej pracy. Wysyłaj te cv, mówili, przeglądaj oferty, mówili, taki zdolny, tyle potrafisz, mówili. No to szukałem, wysyłałem, ale nic z tego. Zacząłem dorywczo wykonywać pomniejsze zlecenia w obszarze stron internetowych, różnych redakcji tekstu, grafiki itd. (nadal to robię), z myślą o pójściu w stronę własnej działalności tego rodzaju – ale to i czasu więcej potrzeba, i rozkręcenia takiej firmy, cierpliwości zanim będą widoczne większe efekty, wiadomo. Jednak zrezygnowanie brało we mnie górę.
Pruszków
Pruszków to całkiem ładne miasto, chociaż wcześniej nie bywaliśmy w nim za często, raczej przejazdem. Na Boże Ciało wybraliśmy się jednak do tamtejszego kościoła świętego Kazimierza, w centrum. To było moje pierwsze, chyba od kilkunastu lat, Boże Ciało, kiedy mogłem normalnie uczestniczyć we mszy, bez żadnych dodatkowych obowiązków. Weszliśmy do środka i od razu powiedzieliśmy do siebie, że kościół jest bardzo ładny. Wszystko było na plus: neogotycka architektura, czyli właśnie taka, jaką najbardziej lubię (wchodzisz do kościoła i po prostu chcesz się modlić), duże, imponujące organy, schola wielogłosowa z orkiestrą. Pomyślałem sobie, że fajnie by było w takim miejscu pracować – ale ponieważ to nierealne, to muszę się tu przynajmniej jakoś zakręcić i odezwać po wakacjach do tutejszych muzyków: bo przecież mogę sobie pracować w zupełnie innej branży, ale śpiewać w jakimś chórze trzeba, bezdyskusyjnie.
W wakacje, gdy pewnego dnia miałem odebrać Elę z pracy, było jeszcze trochę czasu, więc poszedłem sobie na spacer po okolicy. Postanowiłem jeszcze raz zajrzeć do wspomnianego kościoła, tym razem w ciągu zwykłego dnia. Kościół jest otwarty, co stanowi ogromny plus (większość świątyń jest dziś zamykanych poza liturgią, ewentualnie można sobie wejść do kruchty – co jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe). Co więcej: w bocznym ołtarzu jest całodzienna adoracja Najświętszego Sakramentu. Czy można chcieć czegoś więcej?
Gdy chwilę sobie posiedziałem w kościele, na adoracji – podszedł do mnie jakiś pan (z rodzaju tych, do których zachowujemy często pewną rezerwę i dystans: z daleka widać chwiejny krok, w oku błyszczy swoista dewocja, idzie w Twoją stronę i już się boisz, czy będzie cię prosił o drobne, czy namawiał do intronizacji Pana Jezusa na Króla Polski) i z uśmiechem na ustach dał mi obrazek z Jezusem Miłosiernym i obiecał, że będzie się za mnie modlił. Tak po prostu – tzn. pod warunkiem, że i ja dam komuś taki obrazek i namówię do Koronki.
Zwrot akcji
Modlitwę w tym czasie obiecało mi sporo osób. Nie wiem, czy w końcu przeważyła intencja pana z chwiejnym krokiem, czy kogoś z moim znajomych (a niektórzy, wiem to, naprawdę sporo czasu ofiarowali za mnie – dopełniając w ten sposób moich braków, za co jest im niesamowicie wdzięczny; szczególnie Tobie, Marto!) – w każdym razie, pewnego dnia wszystko się zaczęło układać w zupełnie innym kierunku. Jakimś niesamowitym zrządzeniem Opatrzności (bo przecież nie wierzymy w przypadki, prawda?) pewna znajoma napisała do mnie z pytaniem od innej swojej znajomej, czy nie znam jakiegoś organisty z okolic Pruszkowa, do pomocy w parafii. Czy nie znam? No, znam – siebie przecież!
Umówiłem się na spotkanie z proboszczem, w trakcie rozmowy okazało się, że jest potrzebny po prostu drugi organista. Po kilkudniowym zastanawianiu się (przede wszystkim: jak kulturalnie i bez przeszkód zakończyć pracę w Prażmowie, gdzie dwa tygodnie wcześniej podpisałem umowę – na szczęście szybko udało się znaleźć mojego następcę) i dogadaniu wszystkich szczegółów zostałem organistą w Parafii św. Kazimierza w Pruszkowie.
Podsumowując:
- Pracuję niecałe 5 kilometrów od domu, a nie na drugim krańcu Warszawy.
- Duży i piękny kościół, z całodzienną adoracją Najświętszego Sakramentu.
- Gram na zmianę z siostrą – co dla mojego życia rodzinnego jest niebywałym luksusem, nieoczywistym tak od razu, dla wszystkich.
- Organy: niemal 40-głosowy instrument, bajka.
- Uczciwe wynagrodzenie.
- Podejście pracodawcy i atmosfera księżowska – do pozazdroszczenia. Bez porównania z… a, nieważne.
- Ludzie! Wszędzie są dobrzy ludzie, ale tutaj widzę rzeczywisty potencjał do współpracy, realizacji wielu ciekawych przedsięwzięć (muzycznych, duszpasterskich itp.), życzliwe podejście, otwartość i pozytywne nastawienie (do mojej pracy, do moich propozycji śpiewów itp.).
- Chór – organizuję na nowo Chór Parafialny, na pierwsze spotkanie przyszło prawie 30 osób, coś z tego będzie!
- Schola dziecięca – to dla mnie nowe doświadczenie, pod pewnymi względami może i najtrudniejsze, ale jestem pełen dobrych myśli i nadziei.
W życiu bym tego nie wymyślił
Czuję się doceniony. Tak po ludzku – bardzo mi tego brakowało. Mam wreszcie poczucie pewnej spójności mojej pracy, tego co robię, jakie towarzyszą mi warunki, możliwości. Nie będę już dodawał więcej szczegółów i anegdot z procesu mojego zatrudniania się w Świętym Kazimierzu – bo raz, że to i tak długi tekst się zrobił, a dwa, nie chcę pobudzać do zazdrości braci organistowskiej (nie, nie chodzi jedynie o kwestie finansowe). Wszystko poszło tak gładko, tak szybko, tak… maksymalnie, że aż z pewną taką nieśmiałością odniosłem wrażenie, jakby tu wszyscy na mnie od dawna czekali.
Pracuję w Pruszkowie od miesiąca – daj Boże, żeby to był początek dłuższej przygody, z pożytkiem i dla mnie, i dla innych. Wciąż nie mogę do końca uwierzyć, jak to wszystko się poukładało. Pan Bóg jest naprawdę niesamowity. Mam wrażenie, że jest bardziej hojny, niż tego od Niego oczekuję; że działa nawet wtedy, gdy ja już przestałem prosić, gdy (tak, tak) zwątpiłem – a może dlatego, że prosili inni? Dzięki wam! Chwała Panu!
Ja też czekam na pracę od Boga. Modlę się. Na razie jestem niedoceniana. Ciekawe kiedy to się skończy.