„Nałęczów jest przereklamowany” – myślałam tamtego popołudnia.
Miałam jechać na rekolekcje dla kobiet, zachęcona (nie zmuszona!) przez Monikę, która jechała tam kolejny raz. „Zobaczysz, że będziesz zachwycona” – mówiła z tym charakterystycznym dla siebie serdecznym, szczerym uśmiechem. No i byłam.
Ale zanim przyszedł czas na zachwyt, a wcześniej – na wsłuchiwanie się w siebie, przychodziły też myśli, że „co ja tutaj robię”, „to bez sensu”, „to nie dla mnie”. Czemu tak?
Nie tyle pytanie trudne, co odpowiedź na nie – dość złożona.
Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Bywałam na rekolekcjach, jako młoda dziewczyna, dość często – zazwyczaj z gitarą, ze śpiewnikiem, zawsze gotowa do tego, żeby śpiewać i grać. Zazwyczaj wracałam do domu zadowolona, ale bardzo zmęczona i głodna … ciszy.
Tutaj – miałam gitarę, ale jechałam na rekolekcje. I pierwszego dnia gitara została w pokrowcu… Leżała na półce nad tapczanem w pokoju, w którym miałam przydzielone miejsce i drażniła wzrok. Niemal słyszalnie szeptała i kusiła, żeby ją wziąć i zagrać, i pośpiewać.
Piątek wieczorem
Od śpiewu były wyznaczone inne osoby. Tak się jakoś złożyło, że mieszkałam z nimi w pokoju… Pewnie to nie było przypadek, choć tłumaczyłam sobie, że dostałam pokój na parterze, bo miałam skręconą nogę. Z tą nogą też była przedziwna historia, bo skręciłam ją dwa dni przed wyjazdem i zapowiadało się, że nigdzie nie pojadę. Zupełnie jakby komuś zależało, żebym nigdzie nie jechała. Najpierw noga, potem zderzenie z drzwiami wahadłowymi, w wyniku którego miałam guza na połowie głowy – to wszystko było jakieś przedziwne.
Ale ostatecznie – pojechałam. Naprawdę, dosłownie – ostatecznie. Klamka zapadła.
W piątek wieczorem – o tym już było – zaliczyłam totalny, jak to się mówi, zjazd. Wszystko było „na nie”. Wszystko mnie denerwowało i wszystko mi mówiło: „jedź do domu”. Ale jak, skoro zostałam przywieziona późnym wieczorem, a na dodatek byłam w Nałęczowie trzeci raz w życiu? Walczyłam. Ze sobą, ze swoimi myślami, z wizją kompletnej porażki, z tą atmosferą, jak mi się wydawało, która nie wróżyła nic dobrego. Noga bolała, zmęczenie po całym tygodniu było potworne, ja w nowej sytuacji – właściwie żadnych warunków „ku polepszeniu”. A jednak.
Pokuśtykałam do kaplicy. Ciemno. Znalazłam rządek tajemniczych włączników na ścianie. Pstryknęłam na oślep. Snop światła wskazał mi duży, drewniany krzyż na ścianie w prezbiterium. Klęknęłam.
Serce długo nie chciało się uspokoić. Głowa wyszukiwała jeszcze gorączkowo słowa budzące niepokój, jednak powoli wszystko się uciszało. Zastanawiające, że właściwie nie modliłam się „jakoś”. Żadnych modlitw, żadnej książeczki do nabożeństwa, litanii. Pismo Święte obok leżało nietknięte, po brewiarz nawet nie wyciągnęłam ręki. Nie wiem, dlaczego.
Po kilkudziesięciu minutach odkryłam, że jest mi po prostu dobrze. I że jestem spokojna. Poszłam do pokoju z nadzieją, że wszystko już będzie w porządku.
W sobotę
Obudził mnie śpiew ptaków. Już zapomniałam, jak to jest. Leżałam z otwartymi oczami i słuchałam tej niesamowitej pobudki. Do wspólnej modlitwy była jeszcze ponad godzina, ale postanowiłam pójść do kaplicy wcześniej. I znów – było mi tam po prostu dobrze.
Wspólne śniadanie (pokuśtykałam tam, choć dziewczyny – które widziałam pierwszy raz w życiu! – proponowały, że może mi to śniadanie przyniosą. Zresztą, tak samo było przy obiedzie i kolacji, i śniadaniu w niedzielę…) – i pierwsza konferencja. A potem – grupy dzielenia. Ubogacające doświadczenie, przenikające niemal do szpiku kości. Bogu niech będą dzięki za to!
Kolejne konferencje, kolejne dzielenie, czas wolny, jeszcze jedno spotkanie z Magdą Grabowską (konferencja) i jeszcze jedna grupa dzielenia…
Moja noga nie chciała współpracować. Bolała coraz bardziej, ja byłam coraz bardziej zmęczona i do tego stopnia próbowałam nie zwracać na siebie uwagi, żeby chyba wszyscy zauważyli, że jest naprawdę niewesoło. Pocieszałam się, że już blisko do wieczora, odpocznę, będzie lepiej. Brakowało mi sił, ale nie chciałam niczego tracić, bo sobota była dniem wypełnionym po brzegi i to w taki mądry sposób. Potem dopiero się okazało, że nie wiedziałam, że najciekawsze dopiero przede mną.
Po południu dziewczyny z pokoju zaproponowały, żeby się do nich dołączyć z grą i śpiewem. Zgodziłam się, choć nie bez obaw. Bo przecież moja noga! Na dodatek, pod wpływem impulsu, zaoferowałam się zaśpiewać psalm. I właściwie nikt nie wie, co się stało, bo – tak po ludzku – to jest niewytłumaczalne. Podeszłam do pulpitu, zaśpiewałam psalm, potem jeszcze raz na „Alleluja”. Myślałam, że emocje, że przejęcie, że adrenalina… noga bolała jakby mniej? Bałam się tak myśleć. Ale kiedy uklęknęłam, aby przyjąć Komunię Świętą i wstałam bez trudu, opierając się na zabandażowanej nodze, nie myśleć się nie dało. Dziękczynienie było bardzo gorące i obficie skropione łzami.
Mówiąc potocznie: wszystko pięknie się udało. Po Eucharystii byłam naprawdę szczęśliwa.
Ale za to niedziela…
To był dzień bardzo bogaty w emocje. Konferencja zapowiedziała trudne tematy na dzielenie, a spotkanie w grupie wyzwoliło w nas ogromne emocje. Pojawiły się łzy, popłynęło dużo słów. To było oczyszczenie, niemal katharsis. Otworzyły się pewne drzwi, a ja wiedziałam, że nie chcę pozwolić, aby one się kiedykolwiek znów zamknęły.
Wiem, że napisałam trochę enigmatycznie. Wychodzę jednak z założenia, że trzeba tam pojechać, aby zobaczyć i zrozumieć.
PS. Tematem rekolekcji były „Cudowne Boże Naczynia”, jakimi wszystkie jesteśmy. Odbywały się one w czasie 8 -10 czerwca 2018. Konferencje głosiła Magda Grabowska, a w tym roku to było już szóste spotkanie w Nałęczowie. Jeśli (to do kobiet) poczujecie, że chciałybyście tam być i przeżyć takie chwile – dajcie znać na adres: monicao.jesienna@gmail.com lub kid.klimek@wp.pl
Na pewno da się to zrobić.
fot. Agnieszka Wolińska
Leave a Reply