Lęk przed życiem, przed dzieckiem, przed opuszczeniem, przed…
I żadne pigułki szczęścia, antykoncepcyjne czy jakiekolwiek inne tego z nas nie usuną.
Przyglądam się ostatniej kampanii „Nie odkładaj macierzyństwa na potem” i reakcjom, jakie jej towarzyszą w mediach. Choć nie o samej kampanii chcę pisać, a raczej o moich refleksjach luźno z nią związanych.
W mediach widzę głównie wściekłość i atak. Znaczy uderzyło w bardzo wrażliwą strunę.
Bo przecież świat opiera się na hedonizmie, wszystko możesz, masz się realizować, być piękny, robić karierę, masz prawo do własnego ciała, Ty o nim decydujesz, tylko Ty jesteś najważniejszy, zajmij się sobą.
I można mieć to wszystko – pracę, robić kariery, mieć dom, mieszkanie i być nieszczęśliwym. Nawet niekoniecznie z powodu braku dzieci, ale nieszczęśliwym tak życiowo. Znałam człowieka, który u szczytu bajecznej kariery po kolejnym awansie popełnił samobójstwo. Pojechał na wioskę z której pochodził, wrócił do korzeni i tam powiesił się na strychu. Miał 32 lata.
Bo czym naprawdę są te wszystkie sprawy, co to tak naprawdę jest warte. Przychodzi śmierć, wypadek i okazuje się, że to nie jest warte funta kłaków. Bo w życiu ważny jest drugi człowiek, relacja z nim, miłość, zaufanie. Reszta to są tylko dodatki, owszem czasem ważne i potrzebne ale nie warte tego by życie na nie tracić kosztem relacji.
Czy to jest życie, czy wegetacja? Pewnie niektórzy się oburzą, że wegetują ci, co to mieszkają w małym mieszkaniu i nie są zasobni. Pozornie oni mogą mieć w sobie więcej życia, radości i miłości niż ktoś w wielkim nowoczesnym apartamencie, kto nie ma nikogo z kim mógłby naprawdę szczerze i bez udawania porozmawiać.
Chcąc korzystać z życia jak najwięcej, zatracamy się w nim i gubimy to co najważniejsze – innych ludzi. Na dzieci nie ma czasu, potem dla dzieci nie ma czasu, dla męża, rodziny ...
Na zewnątrz uśmiech nr 5, a w środku lęk i pustka. Lęk przed życiem, przed dzieckiem, przed opuszczeniem, przed…
I żadne pigułki szczęścia, antykoncepcyjne czy jakiekolwiek inne tego z nas nie usuną. Ani milion uśmiechniętych twarzy na okładkach i w telewizji. Wrócisz do domu, zrzucisz z siebie ten ponumerowany uśmiech i poczujesz, że nie jesteś sobą, że grasz, udajesz, a tak naprawdę w głębi serca miałbyś ochotę na coś całkiem innego.
A może warto zacząć myśleć o tych swoich pragnieniach teraz a nie wtedy, kiedy już wszystko nam się poukłada, kiedy pozabezpieczamy się na wszystkie sposoby finansowe, mieszkaniowe i inne. I zacząć żyć a nie wegetować od weekendu do weekendu czując, że na nic nie mamy wpływu a życie nam mija. Zatroszczyć się o relacje, ludzi, męża, rodzinę i swoje marzenia. Nie odkładać życia na potem.
Photo: frankieleon / Foter / CC BY
To wszystko prawda co Pani pisze i nawet kampania byłaby trafna jeśli skierować by ją do kobiet w jakimś zamożnym, zachodnim kraju. Pewnie nawet w Polsce znalazłyby się odbiorczynie, do których jest ona kierowana, ale jaki to byłby procent?
Kampania społeczna ma to do siebie, że ma docierać do dużej części społeczeństwa. A u nas większością są kobiety w apartamentach, z wysoką pensją i karierą, czy rodziny które martwią się o wyżywienie i dach nad głową dla siebie samych (a co dopiero dla dziecka)?
Nie jestem fanką uzależniania zakładania rodziny od zarobków. Wiem, że trzeba zaufać Bogu i pełnić Jego wolę- ale takie zaufanie jest trudne nawet dla osób głęboko wierzących…
Kampania ta byłaby wisienką na torcie, gdyby wcześniej naprawić społeczne myślenie o rodzinie. Uświadomić ludziom- pracodawcom chociażby- że rodzina, małżeństwo to nasz wspólny interes. Uwrażliwić instytucje państwowe na tą kwestie, wprowadzić przepisy pomagające rodzinom w rzeczywisty sposób…
W Polsce taka kampania może rodzić jedynie frustrację. Chciałabym mieć gromadkę dzieci, opiekować się domem, pełnić funkcję matki i żony w sposób tradycyjny… Gdybym miała taką możliwość zrezygnowałabym ze swojego rozwoju zawodowego dla dzieci i męża. Tylko czy ktoś mi taką możliwość dał? Nie. Więc może warto byłoby zacząć od podstaw a nie od czubka tej góry.