Ta druga operacja to była kwestia czasu, choć miałam nadzieję, że będę go mieć nieco więcej. Jednak, kiedy się okazało, że trzeba się położyć do szpitala i pozwolić się zoperować, nie próbowałam zwlekać. Wiedziałam, że trzeba.
„Kiedy się kładziesz?” „Drugiego listopada”. „Oj, kusisz…”
Tak mniej więcej brzmiała jedna z moich ostatnich przed operacją rozmów ze znajomą.
Poszłam, zgłosiłam się, przyjęli, zakwalifikowali, wyznaczyli termin. Dali leki, żeby nie bolało w nocy; dostałam też lek nasenny, ale noc i tak była „przeleżana”. Wiadomo, stres, trochę pytań bez odpowiedzi, niejasne przeczucia, które ze wszystkich sił próbowałam odganiać.
To był ten sam szpital, co przed dwoma laty, te same panie położne, ci sami lekarze. Sala czteroosobowa, przemiłe panie na sali, też czekające na operacje, na zabiegi. Nie było nieznanego miejsca, bo przecież już tu byłam. Było Nieznane – bo co z tego, że operacja „na to samo”. To zawsze – operacja.
Niewiele pamiętam. Jakieś: „proszę tu usiąść”, „jak się pani nazywa”, „czy jest pani uczulona na jakieś leki”. Potem – „proszę się położyć”, „proszę spokojnie oddychać”. Potem już sala pooperacyjna, jakieś przewody, kroplówki, maska tlenowa na twarzy. I cudowny lek, który powodował, że udawało się zapadać w krótkie drzemki i wtedy nie czułam bólu.
Panie położne – cudowne, delikatne, współczujące, zawsze obecne. Uczyły, jak się przekręcić na bok, jak wstawać, żeby wstać, a nie zrobić sobie krzywdy. Stawały przy łóżku, brały za rękę, podtrzymywały, żeby się nie przewrócić.
Potem, już na „moim” łóżku – leki zawsze podane o czasie, gotowe na każdy dzwonek i spełniające wszystkie prośby. Zawsze cierpliwe i łagodne. Anielsko dobre.
Zdrowiałam bardzo powoli, ale po sześciu dniach – wróciłam do domu.
Rany nie chciały się goić.
Wiadomo, szwy, ograniczenie ruchu, właściwie leżenie i spacery jedynie do łazienki i z powrotem. Nie wyglądało to dobrze.
I wtedy przyszła Agnieszka. Położna z innego szpitala, ciągle zajęta i zapracowana, ale zawsze ofiarna i chętna do pomocy. Wpadała do mnie codziennie albo prawie codziennie, zmieniała opatrunki, wysłuchiwała mojego biadolenia i prostowała moje myślenie. Ja mówiłam: „Chcę już żyć normalnie”, a Agnieszka odpowiadała: „Teraz twoje normalnie to czas na leżenie, na odpoczynek, na ograniczenie aktywności, na ból. To musi potrwać, ale wiesz, że minie”. Tłumaczyła w nieskończoność. I po prostu – była. Rano pisała sms z pytaniem, jak minęła noc, a wieczorem – jak minął dzień. Rozczulały mnie te wiadomości: „Potrzebujesz czegoś po drodze? Idę do ciebie”.
W ósmej dobie po operacji zdjęła mi szwy. Każda rana została przemyta, opatrzona. Nie chciało się goić, a Agnieszka wciąż szukała innych sposobów. W końcu się udało. Rany wyglądają coraz lepiej, a Aga – dalej przychodzi, żeby zmieniać opatrunki. Nie ten, kto zaczyna, ale ten, kto dobrze kończy…
Wiadomo, że to musi potrwać. Odważam się na coraz więcej, na krótkie spacery, na „posiedzieć” przy biurku, na „normalny” obiad zamiast kleiku. Jest coraz piękniej.
Gdyby nie Anioły…
Mam dużo szczęścia. Najlepsza z możliwych opieka w szpitalu i więcej niż wymarzona opieka w domu – tym cenniejsza, że z życzliwości i bezinteresowna, że za nic, że ot tak – po prostu.
Pan naprawdę posyła swoje Anioły. I za to – życia nie starczy, aby podziękować.
Leave a Reply