Gdybym chciała pisać o każdym z moich dzieci (zaraz będzie o tym, czemu tak bezczelnie nazywam je swoimi) , to mogłabym nie skończyć tego cyklu. Przyznaję, kusząca perspektywa: pisać o tym, co znam, co widziałam, czego doświadczyłam… w czym jestem bez pamięci zakochana.
Dlaczego mówię: moje dzieci… Bo gdybym miała swoje własne, to nie mogłabym o nie dbać więcej. Tyle było we mnie pragnienia bycia dobrym dla nich… I to pozostanie niezrozumiałe. Pan Bóg, Dawca dobrych pragnień – niech będzie uwielbiony za to, czym raczył wypełnić moje serce.
Nie zabiegam przy tym o absolutne i wyłączne prawo do bycia „ich”. Te, które mówiły – nie mówiły do mnie „mamo”. Zazwyczaj – zwracały się po imieniu – w różnych wariantach 😉 Ale – one wiedziały, że są moje… Że mogą na mnie liczyć. I mało skromnie: chyba to było mocno widać.
Dwie sytuacje.
W poczekalni. Zosia miała regularne kontrole kardiologiczne, bo urodziła się z za dużym sercem. Poza tym nie mówiła, nie chodziła… i sama nie jadła. Patrzyła tylko tymi swoimi dużymi oczami i delikatnie się uśmiechała. Jedna z takich kontroli opóźniała się. Czekałam z nią w zatłoczonej poczekalni, bez szans na świeże powietrze. Ludzie są głośni, przekrzykują się, każdy w takiej kolejce jest pierwszy przecież. I każdy jest najbardziej chory. Trzymam Zosię za rękę. Wstaję, żeby wytrzeć jej buzię – i wtedy Zosia dostaje ataku padaczki. Krótki ale mocny. Ludzie obok obserwują. Jeden z pacjentów nagle mówi: „ja bym takie… po co to ma żyć?” Nie powtórzę tego, co powiedziałam temu panu. Mam łzy w oczach. Nagle czuję rękę na swoim ramieniu i słyszę: „Niech pani nie płacze, ma Pani wspaniałą córkę i jest pani wspaniałą matką”. Wytłumaczyłam, że jestem tylko opiekunem. Nie wiem, czy mi uwierzono.
W szpitalu. Gabrysia została przyjęta na oddział neurologiczny ze względu na nagłe pogorszenie stanu zdrowia. Z dnia na dzień prawie przestała chodzić. Odwiedzam ją w szpitalu. Podchodzę, witam się, mówię do niej. Gabrysia nie mówi, więc nie oczekuję odpowiedzi, ale czuję, jak bardzo się cieszy, że przyszłam. Jest zanieczyszczona, więc zmieniam jej pampersa, przebieram w czystą pidżamę… daję pić. Głos z łóżka obok: „Od urodzenia nie mówiła?” „Nie, nie mówiła”. „I pani tak się nią opiekuje? Pani to jest wspaniałą matką, naprawdę”. „Nie jestem matką, Gabrysia jest moją podopieczną”. „Naprawdę? Chyba pani udaje…” Kiedy chcę wychodzić, Gabrysia łapie mnie za rękę, przykłada do swojego serca, a druga ręką pokazuje kolejno mnie, siebie i drzwi… Pani z łóżka obok: „Widzi pani? Obcego by tak nie trzymała, pani się przyzna…” Ale do czego ja się miałam przyznać…
Nie chcę, żeby to brzmiało jak przechwałki. Dla mnie praca dla dzieciaków – była pracą DLA dzieci. Czasem mówiłam: pracuję U dzieci, bo one mi dają zajęcie. To prawda. Takich sytuacji, jak opisane wcześniej, były dziesiątki w każdej placówce. I mniejsza nawet o to, kto wygłaszał takie jak wyżej opinie. Dla mnie sensem i celem było – dać moim dzieciakom choć namiastkę tego, czego potrzebowały: miłości, poczucia bezpieczeństwa – poczucia, że komuś na nich zależy.
Leave a Reply