Jesteśmy dość rozrywkową rodziną, a naszą ulubioną rozrywką jest jedzenie. Dobre jedzenie i najlepiej okrojone z wcześniejszego stania nad garami. W związku z tym dość często odwiedzamy restauracje, niekiedy we dwoje – w ramach małżeńskich randek, a niekiedy całą naszą rodziną 2+3. I nie mogę narzekać, rzadko zdarzają nam się z tego powodu jakieś nieprzyjemności, ale jeśli się zdarzą, to mocno zapadają mi w pamięć.
Nie przypuszczałabym, że ruch antydzieciowy jest tak żywy i aktywny. Pewnie to ze względu na moją zaburzoną perspektywę, bo większość mojego codziennego otoczenia stanowią ludzie mający dzieci, i to często w ponadprzeciętnej liczbie. Nikogo z nich specjalnie nie dziwi i nie gorszy to, że dzieci są, krzyczą, biegają, bałaganią, zaczepiają obcych, a czasem robią rzeczy jeszcze mniej obyczajne i ponad miarę żenujące. Ale próba wejścia z całą rodziną w obszar przeznaczony dla bardziej wysublimowanego odbiorcy bywa trudna. Dzieci nie wszędzie są mile widziane. W Polsce restauracje child-free nie są jeszcze specjalnie popularne, ale pojawiają się, zwłaszcza w dużych miastach. Właśnie tu najwięcej jest w końcu młodych, nowoczesnych ludzi, którym dzieci przeszkadzają – nie tylko te własne (potencjalne), ale i cudze.
Dobra dyskryminacja?
Osobiście nie mam nawet specjalnie nic przeciwko temu, zwłaszcza że istnieją też restauracje specjalnie przystosowane do potrzeb dzieci. I to one są znacznie bardziej popularne. Gdyby tylko całe to przedsięwzięcie nie opierało się w dużej mierze na braku szacunku dla rodzin, nawet nie ze strony samych restauratorów, bo oni często mają całkiem dobre intencje, ale ze strony rzeszy popierających.
Nikomu zresztą nie przyszłoby do głowy wieszanie na drzwiach swojej restauracji tabliczki „Francuzom wstęp wzbroniony” albo „strefa bez Żydów”. A może nawet komuś by przyszło, ale zapewne jego pomysł nie spotkałby się z powszechną akceptacją i poklaskiem, a argumenty na jego obronę nie miałyby właściwie szans w dyskusji. Inaczej z dziećmi. Bo przecież „chcę zjeść obiad w ciszy”, „mam dosyć rozwrzeszczanych, biegających bachorów”, „matki to nie święte krowy”. I tak koniec końców okazuje się, że argumenty przeciw dzieciom znacznie przeważają liczebnie nad tymi za.
Jedna strona medalu
Oczywiście, że dzieci bywają niegrzeczne. Oczywiście, że czasem wrzeszczą. Biegają. Nawet plują. Wylewają zupę. Zaglądają innym do talerza. Zdarzają się matki, które przewijają swoje dzieci na środku stołu ulokowanego w najbardziej centralnym punkcie sali restauracyjnej. A także takie, które karmią piersią nieco zbyt nachalnie.
Ale to wszystko nie jest właściwie wina dzieci. Za dzieci ZAWSZE odpowiadają dorośli. Dlatego pierwszym i podstawowym warunkiem obecności jakiegokolwiek dziecka w restauracji powinno być to, że jego rodzice a) wychowują a nie hodują, b) potrafią adekwatnie i skutecznie zareagować, c) dbają o komfort innych gości. Niestety nieco zbyt często mnie samej zdarza się obserwować dzieci, na których zbyt głośne i nadpobudliwe zachowanie nikt dorosły nie reaguje, bo ten dorosły, który zareagować powinien, albo w ogóle nie widzi problemu, albo przecież jest właśnie w restauracji i ma czas na relaks.
Słowem kluczowym w tej sytuacji wydaje mi się szacunek. Wzajemny. Szanuję ludzi dookoła i chcę, aby mogli w miłej atmosferze zjeść posiłek, dlatego stawiam moim dzieciom odpowiednie granice i kontroluję ich zachowanie. A z drugiej strony – jako osoba bez-dziecka (aktualnie lub w ogóle) staram się zrozumieć trudności, których niekiedy doświadczają rodzice. Naprawdę, drogi bezdzietny współgościu, jeśli moje dziecko wyleje zupę, rozbije talerz czy choćby urządzi histerię na środku restauracyjnej podłogi, to ja przeżyję to znacznie gorzej niż Ty. Ty wyjdziesz, pooburzasz się i ponarzekasz, a po paru dniach pewnie zapomnisz. Dla mnie ta sytuacja będzie koszmarem na bardzo długo i odwiedzie mnie od chodzenia z dzieckiem do restauracji na ładnych kilka miesięcy. Nie twierdzę, że tak mają wszyscy rodzice, ale podejrzewam, że jednak jest nas większość. Jeśli przewijam dziecko na restauracyjnej kanapie, to dlatego, że przede mną długa droga do domu, a moje dziecko ma skłonność do odparzeń. W restauracji nie ma przewijaka, a ja chowam się po kątach, starając się zapewnić minimum intymności sobie i dziecku, a reszcie gości oszczędzić niepotrzebnych wrażeń. Jasne, zawsze zdarzy się jakaś „aktorka”, która w ramach protestu przewinie dziecko w najbardziej wyeksponowanym miejscu, zrobi zdjęcie i rozpęta aferkę w Internecie. To wciąż nie jest większość. Nie przyklejaj mi łatki „nowoczesnej mamuśki” (proszę spróbować wymówić to z odpowiednio dużym przekąsem). Przewijałam dzieci w najróżniejszych miejscach: i na plaży, i w parku, i na podłodze w restauracyjnej toalecie, i na restauracyjnej kanapie, i na siedzeniu samochodu. Karmiłam piersią też. Wcale nie robiłam tego dla przyjemności i z poczuciem, że jestem wspaniała i oto pokazałam całemu światu.
Rodzice nie są trędowaci
Najbardziej przykre w tym trendzie child-free jest dla mnie jednak to, że nas, rodziców, a już zwłaszcza rodziców z dziećmi w liczbie wyższej niż przeciętna, uważa się często za jakąś gorszą kategorię. Tymczasem rodzicielstwo to nie patologia. Rodzice, także ci wielodzietni, mają mózgi, często są całkiem nieźle wykształceni, pracują i zarabiają na swoje rodziny. Mają zainteresowania i nie tracą ich z chwilą porodu. Lubią to, co wówczas, gdy dzieci jeszcze nie mieli, i starają się nadal robić to przynajmniej od czasu do czasu, choć bywa to znacznie trudniejsze i bardziej obciążające. Siedzenie z dziećmi w czterech ścianach, byle tylko nikomu nie przeszkadzać, nie jest po pierwsze zbyt możliwe, a po drugie przesadnie rozsądne. Nie robimy też nikomu na złość, niczego nie udowadniamy i zazwyczaj wcale nie czujemy się lepsi od innych.
A nieprzyjemne komentarze się zdarzają. Parę miesięcy temu byliśmy razem z dziećmi w pierogarni na Starym Mieście w Warszawie. Tu akurat nie ma na co narzekać, bo miejsce jest nieźle przystosowane do wizyt rodzin z potomstwem. Zjedliśmy obiad w miłej atmosferze, zajmując wygodnie stolik tuż obok bardzo fajnego kącika dla maluchów. A wychodząc minęliśmy na restauracyjnych schodach naprawdę sporą grupę ludzi oczekujących na wolne stoliki, w tym także dużą rodzinę z kilkorgiem dzieci (prawdopodobnie, choć równie dobrze mogła to być mała wycieczka). Tuż za progiem restauracji usłyszałam pogardliwy komentarz mężczyzny, który wyszedł zaraz za nami, zapewne zniechęcony tak długą kolejką: „O, 500 + przyszło”. Komentarz średnio trafiony, bo akurat ci ludzie mówili chyba po włosku i prawdopodobnie z programu 500 + wcale nie korzystali. Ale wrażenie pozostało: dużo dzieci to patologia, która pewnie pierwszy raz przyszła do restauracji, bo im dali pieniądze (analogicznie do tych „Kiepskich”, którzy w te wakacje pierwszy raz byli nad morzem).
Tymczasem ostatnio byliśmy na rodzinnym obiedzie w restauracji tydzień temu, akurat tylko z dwójką dzieci, bo najstarsze było na zielonej szkole. Z początku byliśmy jedynymi gośćmi. Zamówiliśmy jedzenie, pani kelnerka przyniosła dzieciom kredki i kolorowanki, więc oboje (zarówno pięciolatka, jak i dwuipółlatek) byli przez dłuższy czas zupełnie pochłonięci kolorowaniem/mazaniem, a my – rodzice – mogliśmy spokojnie porozmawiać. Spędzaliśmy naprawdę miłe popołudnie w spokoju i ciszy (nieidealnej, ale wystarczającej), aż do momentu, kiedy do restauracji weszli kolejni goście. Dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy zajęli pobliski stolik i siedzieli pochłonięci głośną rozmową, przerywaną od czasu do czasu wulgaryzmami i nieprzystojnymi zaczepkami kierowanymi w stronę kelnerki. Niestety panowie nie mieli przy sobie rodziców, którzy mogliby ich zdyscyplinować.
Photo credit: Foter.com
Kij ma dwa końca. Niewątpliwie istnieją liberalne środowiska, których drażnią rodziny z dziećmi, ale z drugiej strony – faktem jest, że często dzieci są po prostu nie wychowane. Na to z kolei ma wpływ liberalna atmosfera w naukach pedagogicznych. Podsumujmy: liberałowie nie lubią rodzin, które aprobują liberalne wychowanie. Taki paradoks.
Jestem za strefami child-free, nie jest to żaden hejt ani dyskryminacja, bo nie chodzi tu o pochodzenie, orientację itp a o nieobliczalność maluchów. Ja akurat mam Tinnitusa, ciężko się z tym żyje, jeśli przybiera formę, jak u mnie a ryzyko pogorszenia problemu jest duże, hałas nasila jego skalę. Tymczasem na każdym kroku wrzask, pisk dzieci, bo rodzice nie mają pojęcia, że pośród nich żyją też osoby, dla których takie nagłe wrzaski są zabójcze, wręcz bolesne. To dzieje się też w urzędach np. na poczcie, nie tylko w knajpach 🙁 Od lat czekam na miejsca wolne od dzieci i czuję się w dyskryminowanej mniejszości a jest nas aż 20 proc społeczeństwa i wszyscy czekamy na knajpy bez wrzasków dzieci, byśmy też mogli mieć możliwość posiedzenia w lokalu bez lęku i stresu, obawy, że nasz słuch ucierpi a tinnitus się pogorszy. Wielu z nas ze smutkiem i rozgoryczeniem wychodzi w środku posiłku przez hałas dzieci a i tak mamy trudne życie. Ja często muszę zakładać ochronniki słuchu (nie są zalecane przez audiologa osobom z tinniusem i nie są zdrowe dla uszu) gdy do autobusu wsiada mama z dzieckiem, dziecko hałasuje, ale rodzice nie reagują, tylko się cieszą, a ludzie wokoło widzę, też mają dosyć, jednak wolą się nie odzywać, ja z moim problemem ze słuchem mam ograniczone możliwości, zwłaszcza w ochronnikach, więc tacy rodzice nawet nie mają okazji w pełni zrozumieć, jak uciążliwi są dla innych. Powinien być jawny sprzeciw społeczny i powinny być knajpy, hotele itp miejsca wolne od małych dzieci, które są nieobliczalne, a których piski i wrzask dla mojego zdrowia i 20 proc osób mi podobnych są niebezpieczne i bolesne. Mam nadzieję, że rozwiałam wątpliwości, co do tego kim jestem i jakie jeszcze środowiska są zainteresowane strefami child-free, naprawdę, więcej zrozumienia, mniej klapek na oczach i teorii spiskowych życzę, bo żyją wśród Was inni, którzy też chcą móc posiedzieć w knajpce a potrzebują względnej ciszy z powodów zupełnie ludzkich i normalnych. Pozdrawiam.