Być mamą, być tatą

Mama historia znikania

Witajcie, tu Ela. Żyję, jestem i zbieram siły, żeby uruchomić myślenie i kreatywność. Od dawna się zbieram, aby wykrzesać z siebie choć kilka słów dla naszych Najwytrwalszych Gości. Wessało nas ostatnio realne życie i przeczołgało. Do sieci trafiło nieco refleksów z tych wydarzeń, ale patrzę na nie dziś z szerszej perspektywy jako procesu, dłuższego czasu, w którym tempo życia tak mi przyspieszyło, że każdego kolejnego dnia wyrównywałam oddech dopiero ok. 21, a umysł odgwizdywał fajrant jakieś pół godziny wcześniej. Okresu, w którym pod koniec na chwilę zgasło światło i próbuję sobie poukładać w głowie – co to dla mnie, dla nas znaczy?

Chcę napisać o tym wszystkim nie ze względu na jakąś potężną moc ekstrawertycznej części mnie. Raczej w odniesieniu do poczucia wyobcowania w czasie, kiedy to się wszystko toczyło niepostrzeżenie swoim torem, ku pamięci, ku przestrodze.

Mama 24/7

Kiedy przypominam sobie Elę z początku 2017 roku mam wrażenie, że macierzyństwo mnie zżerało. Janek prawie nieobecny przez pracę, ja sfrustrowana prawie trzyletnią izolacją od świata i w idiotycznym poczuciu obowiązku przebywania z dziećmi non-stop (bo przecież nikt jak mama nie uśpi, nie nakarmi, nie utuli). Nasza sytuacja finansowa i lokalowa nie sprzyjała łapaniu zdrowego dystansu. Pilnie potrzebowałam zmiany i widziałam, że sama nie potrafię jej przeprowadzić.

Tak się jednak składa, że znam Kogoś od cudów i spraw niemożliwych, wiedziałam gdzie się zwrócić. Jeszcze kiedy kilka miesięcy wcześniej czytałam książkę Reginy Brett „Bóg nigdy nie mruga” i zastanawiałam się jak niby Bóg mógłby mi pomóc znaleźć pracę? Wtedy niespodziewanie praca znalazła mnie sama (nawet bez szukania) zatem uznałam, że właśnie Ktoś podsuwa mi pierwsze koło ratunkowe.

Kocham moje dzieci, kocham moją pracę

Wyjście do pracy pozwoliło mi złapać oddech, przypomnieć sobie o własnych potrzebach, ale zaraz za mną galopowało stado wyrzutów sumienia, które jak podejrzewam dręczą każdą mamę wracającą do pracy. W końcu dla mnie zmiana była dobra, ale dla dzieci… W końcu eksperci (i nie tylko) twierdzą zgodnie, że żłobek to zło i czułam, jakbym krzywdziła je za każdym razem przekazując pod opiekę obcych. Do tego choroby, nietrafiony wybór pierwszego żłobka… Dlatego każda chwila niezajęta przez pracę należała do dziewczynek. Bezdyskusyjnie.

To nie jest tak, że ja w pracy ratuję świat i pnę się na szczeblach kariery, tak jakby dla tych wszystkich rzeczy warto było porzucić własne dzieci… Czuję, że praca pomogła mi wyrównać proporcje pomiędzy zaspokajaniem potrzeb i moich, i dzieci, i męża, a bez tego utonęłabym w jakiejś beznadziejnej wizji macierzyństwa totalnego. I jest we mnie ogromna wdzięczność Panu Bogu, że trafiłam tu gdzie trafiłam…

…że postawił mnie wśród innych mam, które rozumiały dylematy wczesnego etapu macierzyństwa

…że trafiłam na przełożonego, który był przyjazny rodzinie i dzieciom

…że w razie choroby miałam możliwość pracy zdalnej

…że rytm pracy pozwalał na utrzymanie Jadziowej mlecznej drogi

I stopniowo wszystko zaczynało się układać, zmieniliśmy dziewczynkom placówki, co podniosło im poziom szczęśliwości – nam spokojności. Choroby się wyciszyły. Zaczęłam nadrabiać zaległe wizyty lekarskie, odbudowywać relacje, złapałam pierwszy oddech. Powstało kilka tekstów na bloga…

Trach i bach

Nawet nie mogłam przypuszczać, że za zakrętem czai się kryzys. Totalny przewrót, który zmienił moje środowisko pracy i z jednej strony wyrwał mnie z poczucia własnej wartości, z drugiej pchnął na nowe tory. Szkolenie za szkoleniem i czas wyszarpywany rodzinie na rzecz pracy i nauki i tak przez kilka miesięcy. Aż do egzaminu księgowego, który okupiłam stresem i rodzinnym przesileniem. Ten czas wyczerpał mnie fizycznie i psychicznie, tak bardzo potrzebowałam wakacji…

A wakacje przyniosły nadzieję na powiększenie rodziny i wbrew trudnym doświadczeniom ciążowym i stratom, pragnęłam od pierwszych dni ucieszyć się tym kiełkującym, nowym życiem. Potem radosny wyjazd sam na sam z dziewczynkami na Mazury… jak dobrze, że brzydka pogoda przegnała nas stamtąd szybciej niż planowaliśmy, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ciemne chmury zbierają się nad nami. Naszego dziecka nie udało się uratować, lekarze uratowali więc tylko mnie.

Przez ostatnich kilka miesięcy dziewczynki, Janek i świat mieli mnie coraz mniej. Aż nagle prawie zniknęłam, a na pewno zniknęło nasze kolejne dziecko. Nie umiem tego przeżyć, przepracować, pomimo wsparcia bliskich. Na pewno nic już nie będzie takie samo – choć wszyscy pytają tylko „czy już wszystko w porządku?”.

A przecież takie doświadczenia to codzienność wielu z nas: poronienia, trudności w znalezieniu pracy, walka o własne miejsce do życia, wyczerpujący etap wczesnego rodzicielstwa, nagłe choroby. Internetowi wygodniej milczeć o tym. W rodzinach również tak bywa. Część z nas przeżyje takie doświadczenie bez mrugnięcia okiem, innych pokiereszuje na kolejne lata. Wiem, że pod względem wiedzy czy doświadczenia przygotować się na to wszystko nie sposób. I wtedy mówię po prostu „Jezu ufam Tobie”, bo tylko On pomaga… Może pomoże kiedyś i Tobie?

O autorze

Elżbieta Buczyńska

Warszawianka z pochodzenia, Piastowianka z osiedlenia. Z wykształcenia politolog i socjolog, z zamiłowania humanistka. Zawodowo związana z jedną z warszawskich korporacji. Aktualnie pełnoetatowa mama Basi. Razem z mężem, Jankiem, prowadzi blog ejtomy.pl. Kocha mądre książki, długie spacery i poezję śpiewaną.

Leave a Reply

%d bloggers like this: