Coś ci się pokręciło, powie ktoś, jaki różaniec, toż to grudzień a nie październik.
No tak. Grudzień.
Wracałam któregoś dnia do domu. Było ciemno, w końcu grudzień, osiemnasta to prawie noc. Zimny, porywisty wiatr, mroźne powietrze, obłoczki pary z ust przechodzących gdzieniegdzie ludzi – i cisza.
Taka, jaka może wtedy, w Betlejem, kiedy rodził się Pan Jezus.
Chwilę wcześniej – rozmowa, życzliwa, choć niełatwa, bo i tematy trudne, i rzeczywistość niesprzyjająca. Rozmowa, w której też było dużo ciszy, i milczenia, które nie krępowało, tylko pozwalało nie śpieszyć się ze słowami, żeby nie było ich za dużo, tylko w sam raz, żeby nie przegadać i nie zagłuszyć, tylko wysłuchać. Cisza zawsze pomaga słuchać. I usłyszeć. Usłyszałam. Trochę obaw, sporo niepewności, ale też – nieśmiałą radość, że przecież musi być dobrze. Że przecież nikt nie chce źle. Może trzeba poczekać, może modlić się więcej, jeszcze przemyśleć, ciągle próbować, rozmawiać, nie poddawać się?
Takie trochę radosne tajemnice, bo jest nadzieja, bo przecież po nocy znów wstanie słońce, bo może już jutro coś się zmieni na lepsze. Nikt nie powiedział, że tam, w Betlejem, była jeno radość bez żadnych domieszek obaw, bólu i niepewności. Mówimy: część radosna, a tak naprawdę – ile tam było radości? Takie to nasze patrzenie – płytkie i po powierzchni. Pan Jezus się narodził, to radość wielka, nieopisana, ogromna. Ale cała reszta – trud, ból, poświęcenie, niepewność, bieda, może głód…
W tym moim powrocie do domu towarzyszył mi różaniec.
Mam taki mały, dziesięć paciorków własnoręcznie połączonych drucikiem, z medalikiem Matki Bożej Fatimskiej i z krzyżykiem. Zawsze w kieszeni kurtki, a najczęściej w ręku, bo lubię się modlić – chodząc. Tamtego wieczora też przesuwałam koraliki w palcach, polecając w modlitwie sprawy poruszone w tej rozmowie.
Dlaczego tyle o różańcu…
Bo zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, mój ostatni rok życia, gdyby nie ten mój różaniec. Gdyby nie te nieskończone paciorki, którym tyle zawdzięczam i które mnie ciągle szlifują i nawracają. Szlifowanie – to obróbka, to ciosanie. Pewnie, że boli. A tajemnice bolesne różańca pomagają zrozumieć, ile opamiętania i dobrych, chociaż niełatwych decyzji, dzięki nim przychodzi. Ile łaski spływa na mnie i na tych, w intencji których się modlę. Nie robię nic nadzwyczajnego. Ale kiedy czasem przychodzi cierpienie – także to fizyczne, które niby lżejsze do zniesienia, ale zawsze budzi bunt, bo jak niczego chyba innego nie znoszę bezczynności – to gdyby nie różaniec i odmawiane wtedy „w kółko” tajemnice bolesne – to boję się myśleć, co by było.
Radosne, bolesne…
Tajemnic chwalebnych jeszcze nie znam.
Odmawiam je, często „na wyrywki” nawet, lubię je na swój sposób, Ale ich nie znam. Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
Pocieszam się, że kiedyś Pan Bóg sam mi wszystko wytłumaczy i pokaże, i pozwoli doświadczyć – kiedyś tam.
Koniec roku zawsze mnie nastraja refleksyjnie. Pokazy sztucznych ogni mnie nie tyle zachwycają, co dają do myślenia. Hucznie przechodzimy w kolejny rok, nowy – jak mówimy. A co tak naprawdę świętujemy? Koniec roku? Dekady? Stulecia? Jak to mówi moja siostrzenica: Serio?
Mój różaniec – w ostatni dzień roku będzie dziękczynieniem. Będzie prośbą, będzie ofiarowaniem, ale będzie też – podziękowaniem za to, co w tym roku – było. I za to, co dopiero – w następnym – będzie. Bo z Bożych Rąk – przyjmuję w ciemno.
Foto: Dorota Szczepańska
Leave a Reply