Tak naprawdę bowiem najczarniejszą stroną macierzyństwa wcale nie są dzieci. Są nią inne matki.
Macierzyństwo idealne wygląda jakoś mniej więcej tak: słodkie jak aniołek dzieciątko siedzi sobie na dywanie i w idealnej ciszy buduje wieżę z klocków; w czasie obiadu błyskawicznie pochłania wszystko, co ma na talerzu, po czym prosi o dokładkę marchewki z groszkiem; lekcje odrabia z takim samym zapałem, z jakim mogłoby po raz pięćdziesiąty oglądać film o dwóch księżniczkach i gadającym bałwanie; a ułożone w łóżku zasypia w pięć minut i ani razu nie wychodzi z pokoju. A macierzyństwo realne wygląda bardziej tak: słodkie jak aniołek dzieciątko ze śladami czekolady na policzku siedzi sobie na dywanie i jęczy, że nie ma co robić, a jeśli jednak panuje cisza, to wpadasz w panikę i zastanawiasz się, co tym razem pomalowało: tylko własne nogi od kostek aż po kolana czy może ścianę; obiad je przez dwie godziny, a marchewka i tak zawsze zostaje na talerzu; do lekcji siada dopiero, kiedy postawisz mu ultimatum, że już nigdy więcej nie obejrzy filmu o dwóch księżniczkach i gadającym bałwanie, a kiedy skończy, drze się na całe osiedle „Mam tę moc!”; wieczorem natomiast wychodzi ze swojego łóżka mniej więcej pół minuty po tym, jak zamkniesz drzwi jego pokoju i następuje seria pielgrzymek, bo siusiu, pić, kołdra się poplątała oraz gdzie jest Dzidzia (bez Dzidzi nie da się zasnąć). Czasem myślisz o tym, żeby przywiązać je do kaloryfera, ale nie przyznajesz się nikomu.
Czy to już wystarczająco czarny obraz rzeczywistości? Pewnie dałoby się opisać to jeszcze bardziej przerażająco. Ale na tym poprzestanę, bo nie o tym chciałam pisać. Tak naprawdę bowiem najczarniejszą stroną macierzyństwa wcale nie są dzieci. Są nią inne matki.
W wersji „soft” tylko krzywo patrzą na ciebie na placu zabaw, bo twoje dziecko zeżarło porcję piasku właśnie w momencie, kiedy wyjęłaś z kieszeni telefon. Łatka matki nieinteresującej się dzieckiem – jest. Albo z dezaprobatą milczą, siedząc obok ciebie w przychodni, bo właśnie wyjęłaś butelkę z mlekiem modyfikowanym… a może nie, może właśnie szamoczesz się z guzikami, żeby przystawić dziecko do piersi. Tu – zależnie od przypadku – dostajesz łatkę trucicielki albo bezwstydnej krowy, której się wydaje, że jej wszystko wolno. W wersji bardziej „hard” oprócz nieprzychylnych spojrzeń w twoją stronę lecą też komentarze o tym, jaką złą i beznadziejną matką jesteś. Albo miliony jedynie słusznych porad.
No i oczywiście najbardziej pierwotna, odwieczna przyczyna wojen międzymatkowych: powrót do pracy. Te, które decydują się na zostanie z dzieckiem w domu muszą się liczyć z etykietką „kury domowej”, leniwej baby, która tylko siedzi z dzieckiem w domu, bo robić jej się nie chce. Choćbyś nie wiem co robiła, w oczach matek z wrogiego obozu stajesz się rozlazłą kobietą w dresie, z tłustymi włosami , ale za to bez ambicji. A te, które po skończeniu urlopu macierzyńskiego wracają do pracy? Na pewno ich dziecko będzie miało traumę na całe życie i niechybnie wpadnie w chorobę sierocą. Egoistki, dziecko im tylko do ozdoby potrzebne. Ale na pocieszenie mają zawsze slogan o tym, że „szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko”.
Co bardziej kulturalni wspomną o tym, że matki zostające z dziećmi bardzo szanują, bo to ciężka praca. Ale jednak z czystej matematyki wynika, że praca na dwa etaty jest bardziej wartościowa niż na jeden, więc matki pracujące zasługują na podwójny szacunek.
A tymczasem okazuje się, że prawda nawet nie zawsze leży po środku. Każdy z nas – ludzi, rodziców, każda z nas – matek inaczej ocenia plusy i minusy, potem układa je w wybranej przez siebie hierarchii, i wybiera rozwiązanie. Nie zawsze idealne. Właściwie – prawie zawsze nieidealne. Bo każda z tych dróg ma zarówno wady, jak i zalety. Dla niektórych przeważającym argumentem będzie to, że dziecko najlepiej rozwija się pod opieką osoby, z którą jest związane uczuciowo, i że co najmniej do trzeciego roku życia najlepiej jest mu właśnie z mamą. Dla innych ważniejszy będzie aspekt ekonomiczny, bo jednak co dwie pensje, to nie jedna. Albo chęć samorealizacji, która naprawdę nie zawsze jest grzechem. A najczęściej okazuje się, że niezależnie od tego, co wybierzemy, zawsze będą jakieś zgrzyty. Siedzenie w domu latami, jak to się zdarza matkom, które mają więcej niż jedno dziecko i to w niewielkich odstępach czasu, naprawdę potrafi doprowadzić do szału. I nagle z sielankowego obrazka mamusi bawiącej się z dzieckiem całymi dniami i gotującej ekologiczne obiadki robi się sfrustrowana bomba zegarowa, która kilka razy dziennie musi wyjść do drugiego pokoju, żeby nie wybuchnąć. Z drugiej strony – ogarnianie pracy zawodowej i pracy w domu, pomijając to, na ile w ogóle jest wykonalne, bywa ponad siły, i zamiast do samorealizacji doprowadza do absolutnego wycieńczenia.
Natomiast, co ciekawe, rzadko kiedy dzieci reagują aż tak ekstremalnie, jak się to wydaje „tej drugiej stronie”. Te, które siedzą w żłobku, zazwyczaj nie przejawiają specjalnych symptomów traumy, a te, które siedzą z mamusiami w domu, nie wyrastają na leni, którzy nie potrafią sobie poradzić w życiu. Dzieci, jak i cała reszta świata, rzadko zmieniają się radykalnie po wpływem jednego tylko czynnika. Oprócz naprawdę ekstremalnych przypadków, które oczywiście się zdarzają i często są wielkimi tragediami całych rodzin, nieczęsto się zdarza, żeby całe życie dziecka zależało od tego, czy przyszło na świat naturalnie, czy przez cesarskie cięcie, czy było karmione mlekiem mamy, czy modyfikowanym, czy chodziło do żłobka albo przedszkola, czy siedziało z mamą, czy uczyło się w zwykłej szkole, czy rodzice zdecydowali się na edukację domową. Jakie więc znaczenie mają te nasze rodzicielskie wybory? Nie sprawiają, że nasze dziecko będzie w przyszłości szczęśliwe lub nie. Zazwyczaj nasze dziecko będzie po prostu trochę inne, niż byłoby, gdybyśmy wybrali coś innego. Zmienia się efekt wychowania, ale żeby spowodować prawdziwą katastrofę potrzeba zwykle raczej splotu wielu czynników.
No tak, ale w przypadku małżeństw, które swoje życie chcą opierać na Bogu, zawsze jeszcze pojawia się ten dylemat – rozdźwięk pomiędzy powołaniem, poświęceniem, rolą kobiety, tradycyjną rodziną, a „prawdziwym życiem”. W tle majaczą podobno jacyś źli „ultrakatolicy”, wielodzietni, straszący piekłem tych, którzy na dzieci nie zdecydują się w ciągu pierwszych dwóch miesięcy po ślubie, a potem obowiązkowo „co rok to prorok”. Chodzą i utyskują, przed ślubem, że kiedy ślub, po ślubie, że kiedy dziecko, a po pierwszym – że kiedy następne. I następne. I następne. I twierdzą, że „jak Bóg daje dziecko, to daje i na dziecko”, bo im się najpewniej wydaje, że pieniądze spadają z nieba. A przecież my, młodzi (nie wiem, czy mogę się jeszcze do takowych zaliczać, ale może metrykalnie się załapuję, mimo stażu małżeńskiego i liczby dzieci), wiemy, że prawdziwe życie wygląda inaczej, stąpamy nieco bardziej twardo po ziemi, i chcemy zapewnić sobie i naszym dzieciom byt na jakimś sensownym poziomie.
To chyba oznacza, że choć znam naprawdę sporo rodzin, o których powiedziałabym, że są bardzo katolickie i tradycjonalistyczne, to jednak wszyscy oni są jakimiś kryptowiarołomcami. Bo jeśli jest taka potrzeba albo tak wybiorą, to matki pracują. Poza domem albo w domu. Czasem na pół etatu a czasem z dzieckiem plączącym się pod nogami. Czasem kończą studia, chodząc z dzieckiem na egzaminy. Nie rezygnują z tego, co lubią, a często nawet dopiero pod wpływem dzieci zaczynają robić to, o czym zawsze marzyły. Nie odczuwają wcale, żeby się jakoś strasznie poświęcały, a to, co robią daje im odpowiednio wysokie poczucie realizacji. A jeśli nie daje, to myślą nad tym, co można zmienić. Rodziny dysfunkcyjne, w których ktoś kogoś do czegoś zmusza, na przykład do rodzenia dzieci albo do „siedzenia w domu”, to naprawdę nie jest ogół. Ale może to wszystko zależy od optyki, od tego, w co się uparcie wpatrujemy albo od tego, co koniecznie chcemy widzieć, nawet jeśli tego nie ma. Bo matki-Polki-katolki, które ja znam, są szczęśliwe, choć niekiedy zmęczone, nawet bardzo. Są kreatywne i pełne energii albo nieco zagubione, ale z uśmiechem patrzące w przyszłość, bo ich przyszłość to te szkraby biegające po domu.
Może tylko – jednak – tak jak książki nie powinno się oceniać po okładce, tak macierzyństwa nie powinno się oceniać po miesiącu. Bo życie z dzieckiem uczy wielu rzeczy, a jedną z nich jest pokora. Z noworodkiem da się robić wiele rzeczy, których nie będzie się już dało robić z raczkującym maluchem siedem czy osiem miesięcy później ani ze zbuntowanym dwulatkiem.
Nie warto oceniać innych rodziców po pozorach. Ani po tym, co widzimy na pierwszy rzut oka. Ani nawet na drugi. Bo większość dróg, choć prowadzą w inne miejsca, nie kończy się przepaścią. I nie warto siebie męczyć specjalnymi wyrzutami. Co nie znaczy, że nie warto się starać. Może tylko nie dać się zwariować. Usiąść i poczekać na rozwój wypadków, zamiast wydawać ostre opinie, być może krzywdzące albo zniechęcające. Rodzicielstwo nie jest raczej ani tak przerażające, jak straszą ci, którzy straszą, ani tak cudowne i idealne, jak twierdzą ci zachwalający. Właściwie w praktyce jest jeszcze bardziej przerażające i jeszcze bardziej cudowne. Jednocześnie.
Foto: Ian/Flickr/CC BY-NC 2.0
Leave a Reply