Być mamą, być tatą

Nie wracam do pracy

Kiedy na teście ciążowym pojawiły się dwie kreski, oszalałam z radości. Przy pierwszym USG płakałam ze wzruszenia. Przez kilka miesięcy cierpliwie znosiłam, że gdzie usiadłam, tam zasnęłam. Z uśmiechem wypijałam wprost ze słoików całą wodę po kiszonych ogórkach. Rozczulały mnie nawet okropne mdłości. Bo wszystko to mówiło mi: „Jesteś w ciąży. Jesteś mamą. Pod twoim sercem rośnie dziecko. Twoje upragnione i wyczekane dziecko. Nareszcie!”. Tak, ciąża była czasem wielkiej euforii. Więc kiedy ktoś mówił mi wtedy: „Zobaczysz, dziecko wywraca życie do góry nogami”, miałam tylko jedną odpowiedź: „Wiem. I właśnie tego chcę. Jestem na to gotowa!”.

A potem przyszedł na świat mój syn. I szybko, bardzo szybko zrozumiałam, że wiedzieć, chcieć i teoretycznie być gotowym to coś zupełnie, ale to zupełnie innego niż intensywnie doświadczać – na co dzień i bez przerwy. Jestem pewna, że każdy, kto ma dziecko, dobrze rozumie, o czym mowa.

Z zawodu jestem redaktorem wydawniczym. Do tej pory żyłam głównie pracą nad książkami (i książkami poza pracą). W pracy były napięte terminy, dużo nowych tytułów, tysiące maili do różnych osób w różnych sprawach, wciąż tyle do załatwienia. Czułam się taka… „produktywna”. No i dostawałam za to konkretne pieniądze. Po pracy dość regularnie spotykałam się z przyjaciółkami gdzieś na kawie na pogaduchy. Był czas, żeby wyskoczyć na babskie zakupy. W weekendy odsypiałam intensywny tydzień (sobotnie śniadanie w południe wcale nie było czymś wyjątkowym) i co jakiś czas wybierałam się z mężem to do kina, to do teatru. Na co dzień starannie dobrany strój, ułożone włosy, zrobiony makijaż.

A po narodzinach dziecka… Pieluchy, karmienie, zupki, zaplamione ubranka, drzemki, spacery, książeczki z obrazkami, grzechotki, maskotki i klocki… Książki? Jeśli już, to przede wszystkim o rozwoju i wychowaniu dziecka. Spotkania? Czasem udaje się wyskoczyć gdzieś ze znajomą, ale najczęściej też mamą, zwłaszcza że z taką łatwiej się umówić w ciągu dnia, wieczorem trzeba przecież położyć dziecko spać – i rozmowy o dzieciach gwarantowane. Zakupy? No jasne, przecież musimy coś jeść. A te babskie to raczej przez internet, bo szybciej. Z mężem do kina albo do teatru? No, po jakimś roku kino wreszcie się udało. Choć to cała wyprawa – młodego trzeba przecież na ten czas do dziadków zawieźć. Do teatru to jeszcze nie bardzo, bo na noc na razie go nie zostawimy, a spektakle raczej wieczorem. Na co dzień domowe ciuchy, bo zaraz będę usmarowana śliną (zęby się wyżynają), zupką (kichnięcie z pełną buzią), piaskiem (bawiliśmy się na podwórku) albo nie wypada powiedzieć, czym jeszcze. I co najwyżej trochę fluidu na twarzy, żeby na zakupach w zieleniaku niewyspania nie było aż tak widać.

Kiedy nie ma się dziecka, można sobie przynajmniej raz na jakiś czas odpuścić: pośpijmy dziś, trudno, nie będzie posprzątane; dobra, pójdę na zakupy jutro, bo dziś mi się nie chce; nie, dziś nie gotuję obiadu, z głodu nie umrzemy. A z małym dzieckiem? Nie powiesz przecież: obudziło się, to niech płacze, jest środek nocy, mnie chce się spać; oj tam, najwyżej nie będzie przewinięte; jak jest głodne, to niech sobie weźmie coś do jedzenia, ja teraz czytam.

I był taki moment, że zrobiło mi się z tym ciężko. Dopadło mnie poczucie, że już nie ma mnie, jest tylko „obsługa dziecka”. Na dodatek już całkiem niedługo po porodzie zdarzało mi się słyszeć: „To kiedy wracasz do pracy?”. Przecież mnie to wtedy nawet nie przychodziło do głowy! Wystarczająco nie ogarniałam tego, co miałam w domu… A gdy odpowiadałam, że pewnie dopiero, kiedy mój syn skończy 3 lata i pójdzie do przedszkola, raz usłyszałam nawet: „O, aż tak…”. No, aż tak! Zamierzam co najmniej 3 lata „siedzieć w domu z dzieckiem”. Coś ze mną nie tak? W końcu musiałam to sobie gruntownie przemyśleć. I oto, do czego powoli doszłam.

Wierzę w Boga i – co za tym idzie – w życie wieczne. A życie wieczne osiąga się tylko (i aż!) przez miłość. To ona nadaje wartość temu, co robimy, i to z niej będziemy sądzeni u kresu życia na ziemi. Miłość rozumiana – może to trochę uproszczenie, ale nie miejsce tu na długie teologiczne rozważania, więc na potrzeby tego tekstu niech będzie – jako odpowiedzialna troska o dobro człowieka. Wobec tego nie jest ważne, co robisz, ale ile w tym wszystkim miłości. Kiedy z tej perspektywy popatrzy się na wszystkie te codzienne, banalne matczyne zabiegi, to wygląda to zupełnie inaczej. Zwłaszcza że – co przyzna pewnie każdy rodzic – tu bez miłości czasem po prostu się nie da.

I wcale nie chodzi o to, żeby robić z siebie „męczennicę macierzyństwa”. Że tak się poświęcam – z miłości i ze względu na wieczność. Bo nawet jeśli ktoś nie patrzy na życie w ten sposób… Jako mama dbam o mojego syna, bawię się z nim i uczę go tysiąca rzeczy. Widzę jego uśmiech i ocieram jego łzy. Przy mnie czuje się bezpieczny. Patrzę, jak ten mały człowiek – owoc miłości mojego męża i mojej – jest taki… nasz, a jednocześnie jest zupełnie odrębną osobą i po swojemu wchodzi w życie. I wiem, że książki sobie beze mnie poradzą, a mój syn – nie. Wprawdzie nie zarabiam za to „konkretnych pieniędzy”, ale dostaję nieporównanie więcej. Dziecko to największy cud w moim życiu. I na nic bym tego nie zamieniła.

Poza tym – tak już na marginesie – czas to najlepszy nauczyciel życia do góry nogami. Jest dziecko, więc nie ma co liczyć, że wkrótce wszystko wróci do „normy”, znów będzie do góry głową. Ale coraz bardziej zaczynam czuć się w życiu do góry nogami jak u siebie. To teraz moja norma. Co więcej, kiedy nabrałam w macierzyństwie pewnej „wprawy”, okazało się, że daje się je pogodzić z innymi sprawami. Nawet jeśli bycie mamą pozostaje moim głównym zajęciem.

A kiedy wracam do pracy? Niniejszym publicznie oświadczam: nie wracam do pracy. Bo nigdy jej nie przerwałam. Po prostu na dłużej lub krócej (to się zobaczy) zmieniłam „branżę” – na bardziej wymagającą i odpowiedzialną. „Siedząc w domu z dzieckiem”, odwalam taką robotę, że większą trudno sobie wyobrazić. Jej wartość jest nieoceniona – w doczesności i na wieczność (choć często też… niedoceniona). Przecież wyposażam moje dziecko na całe życie. Ja – mama – wychowuję człowieka!

 

O autorze

Magdalena Cicha-Kłak

Z wykształcenia – polonistka, z zawodu – redaktor wydawniczy, z konieczności – znawca amator zdrowej kuchni (od ponad 20 lat choruje na stwardnienie rozsiane, które leczy m.in. dietą). Przez krótki czas studiowała także teologię. Odbyła formację ignacjańską (ćwiczenia duchowne św. Ignacego) i na co dzień stara się żyć tą duchowością. Pasjonatka książek, haftu krzyżykowego i dobrego jedzenia. Żona i mama.

2 komentarze

Leave a Reply

%d bloggers like this: