Boże mój, ja jak się tego wszystkiego bałam. Szpital nie jest miejscem, gdzie się chce przebywać, ale gdyby trzeba było jeszcze raz, to nie wahałabym się ani chwili.
Obudziłam się na sali pooperacyjnej, pewnie po kilku godzinach snu po narkozie. Nie wiem, która była godzina. Wiem, że wszystko mnie bolało i że wszędzie miałam jakieś kable i przewody. Próbowałam podnieść głowę, poruszyć się, cokolwiek. I nawet nie pamiętam, czy te próby się udały. Wiem, że strasznie chciało mi się pić i że ktoś mi powiedział, że pić to dopiero rano.
Beata Żelazowska nie znalazła się tam przypadkiem. Jest położną, pracuje w tym szpitalu, miała akurat dyżur. Się złożyło, można powiedzieć. Uważam jednak, że wszystko było po coś. Bałam się tej operacji, bałam się czasu po, wiedziałam, że sama nie dam rady. Zanim trafiłam do szpitala, modliłam się, żeby wszystko było dobrze i żeby znalazł się ktoś, kto mi pomoże. Z perspektywy czasu mogę napisać, że każda z pań położnych zajęła się nami naprawdę dobrze, ale to, w jaki sposób Beata się mną zaopiekowała, nie zaniedbując niczego innego, to nie była zwykła praca położnej. Obmyła mi twarz ręcznikiem zmoczonym w zimnej wodzie, zwilżała spieczone usta i na moją prośbę włożyła mi do ręki różaniec. Nie umiałam się modlić, ale chciałam go mieć w ręku. Nie pytała o nic, po prostu znalazła i dała.
Dzięki Niej odważyłam się myśleć, że będzie dobrze. W przedziwny sposób „leczyła” mnie z mojego strachu.
Zasypiałam i się budziłam. Ktoś przychodził, sprawdzał coś na monitorach, podłączał kroplówki. Ktoś zawsze był. Kiedy zaczęło mocnej boleć, ten sam Ktoś zrobił mi zastrzyk. I ciągle czuwał.
Przyszedł ranek. Jeszcze jedna kroplówka. „Pomogę pani się przebrać”. Właściwie – zostałam przebrana. Mam iść na normalną salę. Ale jak iść? „Pomogę pani”. Nie pamiętam, jak dotarłam. Pewnie uwiesiłam się na Niej, a Beata mnie niemal zaniosła.
Potem były jeszcze zmiany opatrunków, szukanie miejsca na założenie wenflonu, dużo dobrych słów i niemal niewidoczny, bo pod maseczką, ale zawsze obecny „oczami” – uśmiech.
Dlaczego o tym?
Bo w dzisiejszych czasach trzeba głośno mówić o dobrych ludziach. Bo teraz, kiedy omijamy się wciąż z daleka i boimy się bliskości, trzeba pokazywać, że wśród nas są tacy, którzy „po prostu” są dobrzy. I wreszcie dlatego, że chcę głośno powiedzieć moje „dziękuję”. To była niezwykła sprawa. Nie dlatego, że w trudnym czasie, ale dlatego, że od obcej osoby otrzymałam najlepszą opiekę pod słońcem i dostałam szansę, żeby ponieść to świadectwo dalej.
I jeszcze jedno.
Długo szukałam odpowiednich słów, żeby o tym napisać. Dziś czwarty dzień w domu, a ja ciągle ich szukam. Ale piszę, bo jest we mnie ogromna potrzeba, aby o tym opowiedzieć. I podziękować. Bo Pan Bóg zsyła swoje Anioły. I jestem pewna, że tym razem właśnie tak było.
foto: pixabay
Leave a Reply