Ktoś musiał zrobić doniesienie na Olę J., bo mimo że nic złego nie popełniła, została pewnego ranka po prostu zablokowana.*
Środowego wieczora poszłam spać późno, ponieważ miałam całodzienny dyżur jako redaktor portalu publicystycznego. Dużo z tym roboty, trzeba przygotować artykuły do publikacji, czuwać nad układem strony, dostosować zdjęcia, reagować na newsy i wreszcie reklamować najlepsze lub najważniejsze felietony na forach dyskusyjnych, słowem, to kilkadziesiąt godzin ciągłej uwagi. Pracy jest sporo, bo ludzi do niej niewielu. Tam, gdzie nie ma zaszczytów, bicia sobie nawzajem braw, nagród i kasy, pozostają tylko ci, którym organicznie wręcz zależy na prawdzie.
Po przebudzeniu odkryłam, że po raz kolejny zablokowano mi konto na Facebooku. Różnie to już bywało, a portal ten nie słynie z bezstronności. Sięgam pamięcią wstecz. Pierwszy raz zamknięto mi konto za krytyczną wypowiedź na temat byłego prezydenta, która padła w wyniku podpisania przez niego bardzo szkodliwego dla Polski dokumentu. Nie była to wypowiedź niecenzuralna. Chwilę po umieszczeniu komentarza dostałam informację od obcej osoby z pytaniem, czy wiem, że prezydent może wytoczyć mi proces? Myślę sobie: za krytykę? Odpisałam jednak, że niestety, żyjemy w czasach, w których zrobienie świństwa jest niczym w porównaniu z nazwaniem go po imieniu. W krótkim czasie moje konto przestało istnieć. Co znamienne i na swój sposób zabawne, komentarz ten, choć trudno byłoby zaliczyć go w poczet peanów, niezawierający jednak zwrotów nieparlamentarnych, tonął wręcz w powodzi innych komentarzy, w których słowa na „k” i na „ch” tworzyły konfiguracje godne arcydzieł kreatywności. Nikt się ich nie czepiał. Nikt też spośród tych osób nie był katolickim działaczem zaangażowanym w sprawy polityczne…
Odbudowa profilu trwała długo, wielu rzeczy nie dało się odzyskać. Co ciekawe, mimo że konto zostało całkowicie skasowane przez polską sekcję amerykańskiego potentata, to po dziś dzień otrzymuję mailowe powiadomienia dotyczące tego profilu. Dlaczego? Ponieważ maile wysyłane są z serwera międzynarodowego. Oni po prostu nie wiedzą, że to konto nie istnieje.
Zanim teraz powtórnie zawieszono mój profil, kilkakrotnie był on blokowany przez zgłoszenia użytkowników, którym nie odpowiadała kulturalnie podana treść moich poglądów. To taka współczesna forma wolności słowa, czyli tolerancja dla wybranych. Moim „ulubionym” doświadczeniem konfliktu z Facebookiem jest historia, kiedy chciano zablokować mi konto na wniosek Pani Joanny G., jejmości walczącej podobno z hejtem w sieci, skądinąd jednej z największych znanych mi hejterek, lejącej jad na swoim fanpage’u wprost hektolitrami. Za co, zapytają Państwo, zgłoszono mój profil do kasacji? Za lajka. Otóż, rychło po złożeniu donosu do prokuratury w sprawie Mariusza Pudzianowskiego przez szefową organizacji o mylącej nazwie HejtStop, prywatny użytkownik Facebooka zadał Pani Joannie bardzo grzecznie sformułowane pytanie, czy zamierza ona zgłosić również nienawistne wypowiedzi red. Lisa. Ja zaś miałam czelność nacisnąć pod tym postem znaczek „lubię to”. Taki to właśnie ze mnie zajadły pieniacz. Aż się boję myśleć, co spotkało autora tego pytania. Znamienne, że kilka miesięcy wcześniej pisałam artykuł na temat strony obrażającej JP2, nie tylko poprzez zarzucanie mu jakichś wydumanych przestępstw, ale przede wszystkim przez publikację dziesiątek poprzerabianych, często odrażających, zdjęć z rzekomym udziałem papieża. Nie cofnęli się nawet przed zamieszczeniem wizerunku Jana Pawła ubrudzonego „drogocennym” produktem własnej ejakulacji. Mimo setek lub tysięcy zgłoszeń tej strony i przed i po moim artykule, Facebook nie znalazł na niej nic godnego nagany, nic haczącego bodaj o mowę nienawiści. Doszukał się jednak tejże bez trudu w moich słowach krytyki. Dalsze wnioski pozostawiam każdemu z osobna.
Obecnie konto mam znów zablokowane. Wydaje się, że to koniec historii. Gdzie jednak kończą się wydarzenia, zaczyna się refleksja. Daliśmy się wszyscy ograć, jak dzieci, proszę Państwa. Daliśmy sobie odebrać wolność słowa i zrobiliśmy to z uśmiechem na ustach. Facebook to dla niektórych narzędzie podtrzymywania relacji towarzyskich, dla wielu jednak serwis ułatwiający kontakt z klientami, odbiorcami, czytelnikami. Zaraz, zaraz… ułatwiający był kiedyś, dziś oddaliśmy praktycznie w jego ręce powodzenie naszych biznesów, przedsięwzięć, działań. Dobry i rewolucyjny projekt platformy społecznościowej, sieci, która nas łączy, został zamieniony we własną karykaturę, sieć, w którą można wpaść. Dostał się z ręce… No właśnie, czyje? Wiedzą Państwo, komu powierzacie swoją prywatność i karierę? Ja nie wiem. Może wszyscy powinniśmy się nad tym grubo zastanowić.
Nie ulega wątpliwości, że poglądy polityczne i ideologiczne twórców tego serwisu znajdują przełożenie w treściach, które Facebook promuje, co innego jednak promocja, a co innego spychanie na margines lub wręcz cenzura tradycyjnych wartości i konserwatywnych przekonań. Komu na tym zależy? Markowi Zuckerbergowi? Być może. Proszę jednak nie zapominać, że Zuckerberg w pierwszej kolejności jest jednak biznesmenem, a dla takowego liczy się zarobek, czyli reklamy i baza klientów dla firm, które za tą bazę płacą. Pozbywanie się użytkowników zwyczajnie nie jest w jego interesie, chyba że naruszają oni prawo. Proszę też pamiętać, że do dzisiaj dostaję powiadomienia mailowe zawierające statystyki starego konta i administrowanychch przez nie fanpage’ów i grup. Wątpię więc, by Panu Zuckerbergowi aż tak bardzo leżał na sercu spór polityczny w Polsce, żeby chciał masowo pozbywać się źródeł własnego dochodu. Kto zatem ma przystęp do naszych kont na polskiej części serwisu i dlaczego wiele podobnych mnie osób boryka się z identycznymi problemami? Cóż, zdaje się, że nie trzeba być Sherlockiem, aby mieć pewne przypuszczenia w tym temacie.
Na koniec posłużę się jeszcze cytatem zaczerpniętym z twórczości George’a Orwella: „Im dalej społeczeństwo dryfuje od prawdy, tym bardziej nienawidzi tych, którzy ją głoszą. Prawda jest mową nienawiści.”
*parafraza cytatu z „Procesu” Franza Kafki.
Photo credit: odysseus-Studio via Foter.com / CC BY-SA
Przykre. I straszne, bo… prawdziwe 🙁