Im Mama jest starsza, tym bardziej lubi listopad. To znaczy, lubi go niejako wbrew sobie, trochę jakby masochistycznie. Wiadomo, jak irytujące jest wychodzenie z domu w listopadzie – trzeba się zacząć wybierać dwie godziny przed planowanym opuszczeniem ukochanych, ciepłych progów. Zakładanie dzieciom rajstopek, na rajstopki spodenek, na podkoszulki bluzeczek, na bluzeczki sweterków, na szyjki szaliczków, na główki czapeczek, na czapeczki…na czapeczki już nic, za to na sweterki kurteczek, na rączki rękawiczek, na stópki skarpetek, na skarpetki bucików…To wszystko trwa godzinami. Kiedy pod drzwiami ustawi się już rządek zakutanych, opływających potem delikwentów gotowych do wyjścia, a Mama dopina sama siebie na ostatni guzik – zawsze, ale to zawsze, z którychś różanych usteczek wydobędzie się słynne – Siuuusiuu! No, trochę tu Mama poszła we wspomnienia z tym zakutanym rządkiem, chociaż sławne wołanie w sytuacji poddrzwiennej z ust Tomasza pada zdecydowanie zbyt często. Benio, póki co, oczekuje pod drzwiami w milczeniu, jako że posiada jeszcze pełne zabezpieczenie antysiusiowe.
Wracając jednak do adremu, to dawno, dawno temu Mamę listopad frustrował. Działał Mamie na nerwy właśnie przez to guzdranie, przez zamarłą przyrodę, przez ciemność zapadającą w środku dnia. Nie lubiła Mama tego ogołocenia, tej ekspozycji kształtów przy jednoczesnym wygaszeniu wszystkich kolorów. Otaczała się Mama kwiatami, świecami, lampkami, szczelnie zasłaniała okna, żeby tylko nie dopuścić do siebie tej szarości z zewnątrz. Taki był czas. Jednak czas, jak to ma w zwyczaju, przemija. I przynosi zmiany. Pewnego roku w listopadzie Mama zobaczyła światło. Nie, nie w postaci jakiejś wizji nadziemskiej czy przenośni poetyckiej, ale jak najbardziej dosłownie. Namacalnie. Ziemia listopadowa okazała się być przejrzysta w swojej nagości. Brak liści, ziół i kwiatów odsłonił przestrzeń i piękno nieba. Nic już Mamy nie odciągało od pilnego spoglądania w niebo i zachwycania się jego dynamiczną zmiennością.
Listopadowy minimalizm jest nam potrzebny. Natura robi ze sobą porządek – pozbywa się letniego nadmiaru i przesytu, wyrzuca ozdóbki i bibeloty, pozostawiając tylko to, co niezbędne, a co tym bardziej jaśnieje na tle wyciszonego pejzażu. Wschody i zachody słońca, zmienna dekoracja obłoków, cienka smuga lasu na horyzoncie, szare koronki splątanych gałęzi. Ostatnie liście, które pozostały na niektórych drzewach, goreją jak krzaki ogniste.
Najtrudniej chyba jest Mamie polubić listopadową ciemność. Na wiosnę, w lecie, a nawet wczesną jesienią, noc przychodzi stopniowo i powoli, poprzedzona szarą godziną i zmierzchem, który z wolna, jakby leniwie, nasyca się coraz głębszym mrokiem. Jednak wiosenna czy letnia, nawet najgłębsza noc, ma w sobie jakąś srebrzystą poświatę, która nie jest jednak księżycowym blaskiem, ale zapowiedzią świtu nowego dnia. Nie dla listopada takie poświaty ani blaski. W listopadzie ciemność jest konkretna i szybka – myk, myk zachód słońca i trzask, drzwi zamknięte. Tylko jeszcze przez chwilę, przez cieniutką szparkę nieba, widać różowawą kreskę, która hen, po drugiej stronie ziemi jest świtem – i koniec. Robi się ciemno, choć oko wykol. Mama, która ma oczy działające mniej wiecej na 65%, w takiej ciemności kompletnie ślepnie, ale w modnych ledowych światłach próbujących ciemność przepłoszyć, nie dosyć, że też ślepnie, to na dodatek dostaje okropnego bólu głowy. To już woli tę ciemność.
Leave a Reply