Gdyby ktoś zapytał, dlaczego zdecydowałam się na taką pracę…
Nie wiem, czy umiałabym odpowiedzieć bez zastanowienia. Oczywiście, można tak ogólnie: bo to jest fajne, bo to lubię, bo one (dzieciaki) są wyjątkowe. Ale jakby się tak zastanowić?
Posądzanie mnie, że jestem mamą, zazwyczaj kończyło się sprostowaniem z mojej strony: „Mamą dla dzieciaków – tak. Mamą dzieciaków – nie”. Nieczęsto jednak ta odpowiedź wywoływała refleksję, że dlaczego tak i po co się czepiać szczegółów. Otóż… dlatego:
Tamten dom dla dzieci był duży. Dzieciaków ponad setka, opiekunów, jak zawsze, za mało. Nie, nie zżymam się. Mówię, jak jest. Nie można pracować w pełni efektywnie, jeśli trzeba mieć oko na np. pięcioro podopiecznych z epilepsją jednocześnie. Brak kadry to porażka, po prostu.
Ad rem: dom był duży. Oczywiście, podzielony na oddziały, zespoły, grupy… różnie w różnych miejscach. Ale wielkość domu i liczebność podopiecznych miała wpływ na to, że nie zawsze się wiedziało, co się dzieje w „mojej” grupie.
Pamiętam sytuację, kiedy miała przyjechać mama Małgosi. Bywała u nas raz, czasem dwa razy w roku. Każde odwiedziny to było wydarzenie nie lada, a co dopiero, jeśli przyjeżdżał ktoś, kto odwiedzał nas tak rzadko?
Czekaliśmy kilka godzin. Śniadanie, toaleta, zajęcia, obiad, spacer… Gosia cała chodziła. Według papierów ona nie powinna rozumieć, o co chodzi, nie powinna wiedzieć, że ktoś przyjeżdża. Wiedziała, jakimś sobie tylko znanym, a dla nas niepojętym sposobem – zawsze. O każdych odwiedzinach.
Kończyłam zmianę. Szkoda mi było, że jednak do odwiedzin nie doszło. Może coś wypadło… Wiedziałam, że zazwyczaj wszystkie sprawy życiowe były ważniejsze od wizyty u naszych dzieci. Można się oburzać, że jak ja tak mogę, że to matka, to jak ważniejsze… Ale, proszę mi wierzyć, naprawdę ogromna część naszych dzieci (wyjąwszy te z głębokim i znacznym stopniem niepełnosprawności) mogłaby z powodzeniem funkcjonować w swoich środowiskach rodzinnych. Nikogo nie osądzam. Mówię, jak jest.
Kiedy wracałam do domu, dogoniła mnie jedna z koleżanek: „Mama Gosi przyjechała, wróć”. Wróciłam… akurat w momencie, kiedy Gosia siedziała na podłodze i biła pięściami w podłogę. Mama Gosi patrzyła na nią bezradnie: „Gosia, co ci jest? Chcesz banana? A może jabłko? Zobacz, jakie czerwone”. „Proszę pani, co się z nią dzieje? Ona nie była taka… co ona chce?” – zwróciła się do mnie.
O tym właśnie mówię: być mamą to wiedzieć, czego dziecku potrzeba. I przyjmować je takim, jakim jest w danym momencie. Nawet, jeśli nigdy wcześniej takie nie było.
NB. Sytuację opanowałyśmy. Gosia po prostu chciała założyć inne ubranie – takie, które dostała od mamy… przy ostatnich odwiedzinach.
Photo credit: demandaj via Foter.com / CC BY-NC-ND
Leave a Reply