Trafiłam do Warszawy.
Specjalny Ośrodek Szkolno – Wychowawczy dla dziewcząt z lekkim i umiarkowanym stopniem niepełnosprawności.
„To miałaś lżej”.
Nie miałam.
Pierwszy dom – po raz trzeci.
Bycie bardziej wychowawcą niż opiekunem wymagało sporej odwagi. Naprawdę. To nie było tak, że wchodziłam do ośrodka i miałam zaufanie, posłuch i wyrobioną „markę” wśród moich wychowanek. Nie miałam. Trzeba było sobie to wypracować. Na ile mi się to udało…
Pan Bóg jeden wie, ile razy zastanawiałam się, czy zrobiłam dobrze podejmując te czy inne decyzje. Musiałam decydować. One nie umiały. Myślały, że potrafią, ale – proszę mi wybaczyć słownictwo – nie miały zielonego pojęcia, co jest dla nich dobre. Inne rozumienie pojęcia „dobra”, „zła”… Wszystko na opak. I na głowie.
To też były moje dzieciaki. I też – jedyne na świecie w tamtym czasie. One – i nic nie było w tamtym czasie ważniejszego.
Gosia i Weronika
Pamiętam te ich przyjazdy z domów rodzinnych…
Po dwóch dniach w takim swoim domu Gosia dochodziła do siebie przez tydzień. Wiedziałyśmy tyle, ile Gosia chciała nam powiedzieć. Często nie musiała mówić nic.
Gosia miała siostrę. Starszą o dwa lata, ale chodziły do tej samej klasy. Na co dzień to wyglądało tak, że są dla siebie zupełnie obce: nie chciały mieszkać w jednym pokoju, nie chciały siedzieć ze sobą w jednej ławce, nie odrabiały razem lekcji… Zawsze jednak, kiedy obie wracały z domu do ośrodka – Weronika pozwalała Gosi nocować u siebie, a na świetlicy oglądały film wtulone w siebie… Kiedyś Weronika mi powiedziała: „Pani, nigdy nie pytaj, jak było w domu”. Nie pytałam. Wiedziałam przecież…
Pamiętam jedną rozmowę z ich matką. Jak ona bardzo chciała kochać te swoje dzieci… I jak bardzo nie umiała. Mówiła mi, że chce ich nauczyć wszystkiego, co im się przyda w życiu. Zapytałam o konkrety. „No, wie pani, trzeba kombinować, żeby jakoś żyć. Bez tego się nie da”.
Monika i Kasia
Koleżanki. Mieszkały zawsze razem. Ta sama szkoła, ta sama klasa. Kończyły zawodówkę, czuły się bardzo dorosłe. Próbowały wszystkiego. Bez wymieniania wiadomo o co chodzi. Nie umiałam, jak mi się wydawało, znaleźć z nimi wspólnego języka. Szukałam sposobu, argumentów, odpowiednich słów… bałam się, że nie pomogę tym dziewczynom, bo nie znajdę odpowiednich słów…
Tamtego wieczoru zaczynałam nocną zmianę. Obchód przed ciszą nocną, wszystko było jak zawsze… Pukam do drzwi pokoju dziewczyn, słyszę głos Kasi: „Jesteśmy, pani nie wchodź, przebieramy się”. W porządku, więc nie wchodzę. Idę dalej, wracając znów pukam… cisza. Chwytam klamkę – zamknięte. Zero odzewu. Biegnę po zapasowy klucz do dyżurki. Żeby tylko nie zostawiły klucza w drzwiach. Jest dobrze, klucz wchodzi, otwieram.
Kasia stoi nad łóżkiem Moniki.
„Co się dzieje?”„Pani nie krzyczy tylko!” Kasia, co się dzieje?” „Nie wiem, myślałam, że śpi, ale ona chyba coś wzięła. Rzut oka na szafkę: trzy puste opakowania po lekach. „Kasia, biegnij po panią Sylwię, jeszcze jest w dyżurce”.
Odratowałyśmy ją. Kiedy po kilku tygodniach wróciła ze szpitala, sama przyszła porozmawiać.
„Pani, zła pani jest?”
„Nie, Monia, nie jestem zła”
„Wkurzyłaś się pani na mnie?”
„Nie. Zmartwiłam się. Dobrze się czujesz?”
„Czemu na mnie nie krzyczysz?”
„Wolę porozmawiać. Chodź, zrobię ci herbaty, pogadamy”.
Monika powiedziała mi o wszystkim. Wiedziała, że nie będzie Świąt w domu. Nigdy nie było. Nie chciała tam jechać. Bała się, że nowy partner jej matki znów będzie od niej coś chciał. Mówiła „coś”, ale przecież wiadomo, o co chodziło. Do końca szkoły ani razu już nie pojechała do domu. Miała 18 lat… mogła nie jeździć. Potem pomogłyśmy jej znaleźć pracę, zamieszkała u swojej cioci. Tym razem się udało.
Bożenka
Jedna z najstarszych dziewcząt – trafiła do naszego ośrodka zaraz po podstawówce, ale miała wtedy skończone 17 lat. Pozornie spokojna, cicha, bezproblemowa. Pozornie.
Nie lubiła jeździć do domu. Wymyślała tysiące powodów, żeby zostać w ośrodku. Czasem się udawało. Ale czasem nie… to jest jedna z tych historii, jakie zostawiły we mnie bardzo głęboki ślad – i ból, że może mogłabym zrobić coś więcej…
Bożenka miała wrócić do ośrodka w poniedziałek rano. Nie wiedziałyśmy, że wróciła w niedzielę wieczorem…
Usłyszałam jakiś hałas w łazience. Przybiegła Gabrysia z krzykiem, że Bożenka leży w łazience nieprzytomna. Podcięła sobie żyły… Długo nie chciała rozmawiać. Po długim czasie dopiero powiedziała o powodach. Zachowam to w tajemnicy.
W tym jej mówieniu był wszystko: strach, ból, przerażenie, rozpacz, bezsilność. I jedno pytanie, które powracało jak bumerang: „A Pan Bóg to mi wybaczy jeszcze?”
Ile razy ( i ile czasu) ją przekonywałam, że Pan Bóg wybacza zawsze… nie liczyłam. „Pani, chodź ze mną do spowiedzi”… To była w tamtej chwili największa radość.
Dopowiedzenie
Nie da się napisać wszystkiego co się działo. Między tymi historiami było dużo dobrych rozmów, dużo wspólnych działań (nasz teatr… ach, marzenie!), naprawdę dużo mojej i ich pracy. Zawsze starałam się przede wszystkim być dla nich przyjacielem. Cieszyło mnie, kiedy przychodziły porozmawiać. Otwierały się, zwierzały, czasem prosiły o pomoc, o radę. A ja uczyłam się od nich, że czasem wystarczy być zwyczajnym, żeby stać się dla kogoś kimś wyjątkowym.
Foto:Kleinefotografie / Foter.com / CC BY
Leave a Reply