W każdym z naszych Domów… robiliśmy wszystko, żeby naszym dzieciakom było dobrze, żeby im nic nie dolegało. Czasem jednak dzieci chorowały i to były takie choroby, z których zazwyczaj się nie wychodzi. Choroba, żeby można ją było pokonać, musi mieć równie mocnego jak ona przeciwnika. Celowo prawie personifikuję. Bo każde spotkanie z taką chorobą i potem zazwyczaj – z odchodzeniem, z umieraniem – było jak przegrana z wrogiem bitwa… Bolało zawsze.
Zosia była w naszym Domu już długo. Miała swoje lata, skończyła 45 lat. Była jak najsłodsze z dzieci. Uśmiechnięta, pogodna, pomocna. Z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności – a czasem jakby nas wszystkich biła na głowę swoją mądrością i przenikliwością.
Kiedy któregoś dnia nie wstała z łóżka, nikt nie myślał o najgorszym. Bolał ją brzuch, więc tłumaczyliśmy sobie, że po prostu coś zjadła i jej zaszkodziło.
Kiedy wykryto u niej nowotwór, było za późno na jakiekolwiek leczenie. Każdy z nas miał w głowie jedno: czy zrobiliśmy wszystko? Zosia cierpiała, a my nie mogliśmy jej pomóc. To był ostatni tydzień Wielkiego Postu. A dla Zosi to było siedem Wielkich Piątków…
Sobota rano … szykowanie święconki, próby śpiewu, nawiedzenia Grobu Pańskiego… i nieustanne czuwanie przy Zosi. To była agonia. Wiedzieliśmy o tym. Jeszcze na koniec Zosia, w reakcji na zapaloną gromnicę, powiedziała: „Weźcie to zgaście, przecież to dymi”. Uśmiech, choć niemożliwy w takim momencie, pojawił się na wielu twarzach. To było trudne czuwanie. Tak bardzo nie chcieliśmy, żeby Zosia odeszła…
O 18 mieliśmy zabrać nasze dzieciaki do kaplicy na Mszę Wieczerzy Pańskiej. A Zosia… zamknęła oczy w momencie, kiedy zabrzmiał Exultet.
Zosia mawiała czasem: „Ja to tak kocham Pana Jezusa, że aż nie wiem”. My też wtedy nie wiedzieliśmy. Za to teraz jesteśmy pewni.
Foto: www.pixabay.com
Leave a Reply