Ile razy?
Napisane, że siedemdziesiąt siedem.
Za dużo. Jak na zwykłego, ułomnego człowieka, który nosi na garbie swoje życie i czasem też innych – za dużo.
Każdy kolejny raz, kiedy trzeba podać rękę, aby uścisnąć dłoń tego, kto zawinił, skrzywdził, okłamał – jest coraz trudniejszy. Boli. Serce wrzeszczy bez opamiętania, tłukąc pięściami w drzwi, za którymi skrywa się wrażliwość i sumienie, które nie przestaje szeptać o tym, na kogo obraz i podobieństwo zostaliśmy stworzeni.
Wybaczyć.
Ten dziesiąty, dwudziesty raz – jeszcze jakoś przejdzie. Jeszcze się udaje przemycić skrawki szczerego spojrzenia, urywki słów – niepotrzebnych, ale mówi się, bo w milczeniu jakoś tak głupio.
Tu nie chodzi o rachunki, o skrupulatne zliczanie – ile razy ja komu, a ile – ktoś mi.
Wybaczyć.
Pięćdziesiąty raz jest ważny, bo wyznacza jakąś granicę. A potem?
Potem ze zdziwieniem zaczynam spostrzegać, że każdy gest pojednania mnie karmi i wzmacnia, dając siłę na kolejne i kolejne.
Siedemdziesiąt razy to dużo. Ale przestaje mnie drażnić ta powtarzalność i zaczynam rozumieć, że bez przebaczenia nie będę mogła zrobić kolejnego kroku w swoim życiu.
Siedemdziesiąt pięć. Granica nieskończoności.
Tylko jeszcze jeden raz dzieli mnie do tego, co wyznaczone – i od tego, co stało się moją powinnością i moją drogą, która prowadzi do życia, które się nigdy nie kończy.
Photo by Lina Trochez on Unsplash
Leave a Reply