Przygotowanie do małżeństwa

Wierząca żona, wierzący mąż

Kiedy człowiek wchodzi w dorosłość i zaczyna się zastanawiać nad związaniem się na stałe z innym człowiekiem, zadaje pytania o priorytety. Jakie cechy powinny łączyć go z potencjalnym współmałżonkiem? Podobne zainteresowania, jednakowe wykształcenie, a może samodzielność i niezależność? Wielokrotnie – zwłaszcza wśród katolików – pada też pytanie o wiarę. Czy człowiek, z którym chcę wiązać przyszłość, powinien być wierzący? Niejednokrotnie spotkać można osoby wprawdzie mocno zaangażowane w życie Kościoła, ale upierające się jednocześnie, że nie mają zamiaru wiązać się z „fanatykami religijnymi”. Jeśli bowiem ktoś się naprawdę podoba, to kwestia wiary nie jest barierą. Czy mają rację?

W pierwszej kolejności powinno się samemu posegregować to, co w życiu ważne. Każdy logicznie myślący wierzący człowiek musi dojść do wniosku, że o ile z naszej perspektywy „wiara” stanęłaby być może gdzieś między „miłością” a „wiernością” (lub dowolną inną cechą), o tyle zupełnie inaczej wygląda to z perspektywy Boga. Miłość, jak wiemy, jest największa (większa jest od wiary i nadziei, jak pisał święty Paweł), ale prawdziwa miłość nie może istnieć bez Boga. Przy dłuższym zastanowieniu trzeba przyznać, że nic tak naprawdę nie może istnieć bez Boga. Ludzie, wielcy w swoich oczach, pozostają pojedynczymi ziarnami piasku na pustyni przy ogromie Bożych mocy i Bożego stworzenia. Jeśli zatem my, myśląc po ludzku, ustawiamy sobie kwestię wiary jako jedną z wielu cech, które weźmiemy pod uwagę przy wyborze małżonka, to nie może już ona być jedną z wielu, gdy przyjdzie nam stanąć przed Panem twarzą w twarz.

Ludzkie życie jest tylko chwilą w porównaniu do wieczności u boku Boga. Zajmujemy tylko nic nieznaczącą przestrzeń wobec nieskończoności, do której powołał nas Pan. Wkładanie wiary między inne cechy świadczy o przywiązaniu człowieka do ziemskich spraw. Naturalne zaś, skoro nasze życie ma być drogą do zbawienia, jest ustawianie wiary jako podstawowej cechy osoby, z którą będzie trzeba tę drogę przejść. Ponieważ z osobą, z którą wejdziemy w związek małżeński, będziemy musieli spędzić resztę życia, to przede wszystkim powinno to być życie, w ciągu którego nawzajem prowadzimy się drogą do nieba.

Człowiek, który ma zostać naszym życiowym partnerem, może posiadać mnóstwo pozytywnych cech. Może być piękny lub przystojny, bogaty, mądry, zaradny, oczytany. Ale ponieważ będzie towarzyszył nam już zawsze, musi pomagać nam, a nie przeszkadzać w dążeniu do spotkania z Bogiem w niebie. Dlatego warto, przy poszukiwaniu małżonka skupić się najpierw na tym, czy jest wierzący i czy – kiedy już przyjmiemy sakrament małżeństwa – będzie dobrym towarzyszem w wierzeniu Bogu i ufaniu Mu.

Aby nie pozostawać tylko w sferze spraw pozaziemskich, warto spojrzeć perspektywicznie także na ludzką doczesność. Jest to nic w porównaniu z wiecznością, ale jednocześnie wszystko, na co mamy wpływ i cała nasza droga ku owej wieczności. Dlatego bardzo ważne jest zastanowienie się nad tym, jak nasze życie będzie wyglądało, gdy zwiążemy je z kimś niewierzącym. Kłopoty pojawią się już prawdopodobnie w czasie narzeczeństwa. Będą one dotyczyły zapewne zachowania czystości do ślubu – ponieważ człowiek nie mający w sercu Boga często nie rozumie potrzeby wstrzemięźliwości „skoro się kochamy”. Problemy katolików mogą nawarstwiać się w momencie samej celebracji sakramentu, kiedy to sakrament jest udzielany jednostronnie, a dla współmałżonka często nie ma praktycznego znaczenia. Następnie mogą pojawić się kłopoty z pożyciem małżeńskim, jako że ludzie niezwiązani z Kościołem w sposób bardzo ścisły najczęściej nie potrafią pojąć chrześcijańskiej etyki seksualnej (dotyczy do zwłaszcza odrzucenia antykoncepcji). Może się okazać, że aby utrzymać dobre relacje małżeńskie, osoba wierząca będzie musiała zrelatywizować swoje podejście do wierności Bogu, a przez to przestawi kwestię zbawienia na dalszy plan.

Jeszcze więcej trudności bywa spowodowanych różnicami w poglądach na wychowanie dzieci. Nie-katolicy często nie chcą chrzcić dziecka, sądząc że powinno ono samo podjąć decyzję o swojej przynależności religijnej. Jeśli jednak nawet zgodzą się na sakrament, mogą nie zgadzać się lub przynajmniej utrudniać regularne uczestnictwo potomka we mszy świętej.  Bywa tak, że rodzic, dbając o wychowanie i edukację swoich dzieci, chce zapisać je do szkoły katolickiej. Spotyka jednak silny opór drugiego z rodziców, który sprzeciwia się „indoktrynowaniu” dzieci. Na koniec może okazać się, że dziecko odbierze zachowanie niewierzącego rodzica jako „fajniejsze” i będzie wolało pójść w jego ślady – na przykład grać w niedzielę na konsoli, zamiast iść do kościoła.

Szereg doczesnych kłopotów mogących wynikać z wybrania sobie niewierzącego małżonka należy przeciwstawić korzyściom płynącym z faktu, że zarówno mąż, jak i żona, są wierzący. Potwierdzone jest, że ludzie naprawdę żyjący wiarą dużo rzadziej się rozstają, bardziej się wspierają i w bardziej konstruktywny sposób przeżywają porażki lub nieszczęścia (takie jak choroba dziecka, a nawet zdrada małżeńska). Badania przeprowadzone jakiś czas temu przez amerykańską psycholog Mercedes Arzur Wilson pozwalają nam dojść do wniosku, że liczba rozwodów wśród osób naprawdę wierzących (i stosujących metody naturalnego planowania rodziny) jest bardzo niska. O ile bowiem ogólnie rozwodzi się w USA 50% małżeństw, o tyle wśród katolickich małżeństw sakramentalnych jest to już tylko 33%. Jeśli małżeństwa te chodzą co niedzielę do kościoła, rozwodzą się tylko w 2% przypadków. Te zaś, które oprócz tego modlą się codziennie i przestrzegają zasad etyki chrześcijańskiej, rozwodzą się tylko w 1 przypadku na 1429 (czyli 0,07%).

Warto zatem uświadomić sobie, że skoro najważniejszym celem człowieka jest zbawienie, to powinien on podejmować wszystkie swoje decyzje, myśląc o zbawieniu. Zwłaszcza te decyzje, które dotyczą całego jego dalszego życia. I trzeba sobie postawić pytanie, czy mój współmałżonek ma mi być przeszkodą, czy pomocą w dążeniu do tego celu? Czy lepiej, byśmy szli wspólnie, ramię w ramię ku Bogu, czy bym to ja musiał dźwigać jego, przy aktywnym jego oporze, narażając się nie tylko na porażki, ale i na własną utratę wiary. A utrata wiary oznacza decyzję o odrzuceniu zbawienia. Warto o tym pamiętać.

 

Photo credit: victoriagoldveber via Foter.com / CC BY-SA

O autorze

Mateusz Gajek

Teolog z wykształcenia, anglista z zatrudnienia, wkrótce również informatyk. Uczy w szkole specjalnej z powołania, marzy o przyszłości pisarza. Mąż i tata trójki dzieci. Lubi czytać, dobrze zjeść i obejrzeć film w towarzystwie małżonki.
Prowadzi bloga maurycyteo.wordpress.com

1 Komentarz

Leave a Reply

%d bloggers like this: