Bardzo żałuję, że pierwszy wpis po narodzinach Jadzi nie jest radosny, optymistyczny, tryskający szczęściem. Tak powinno być, bo przyjście na świat kolejnego potomka to wielkie święto, ponowna (a wydawało się, że to niemożliwe do powtórzenia!) eksplozja piękna i dobra. Jednak żałujemy, że tym razem to piękno porodu zostało nam odebrane, że chcielibyśmy móc cofnąć czas i inaczej to rozegrać, że gdyby to był nasz pierwszy poród, to chyba mielibyśmy traumę i duże opory na myśl o ewentualnym kolejnym… Nie jest celem tego wpisu reklamowanie jednego szpitala i zniechęcanie do drugiego – ale fakt jest taki, że choć z Żelaznej do Inflanckiej jechaliśmy osiem minut, to mieliśmy wrażenie przeniesienia się do innego świata. Krótko mówiąc: niebo a ziemia – bez żadnych wątpliwości, gdzie na mapie Warszawy leży jedno, a gdzie drugie miejsce.
Oczywiście cieszymy się nasza drugą córeczką, razem z Basią, która jeszcze chyba nie ma świadomości pasowania na starszą siostrę, za to świetnie pełni jej obowiązki, głaszcząc czule Jadzię i nazywając ją „Edziu” ? Mała jest przesłodka, jak to noworodek. To wzruszające znów mieć takiego małego człowieczka w domu, pamiętać o podtrzymywaniu główki podczas podnoszenia, przyzwyczaić się do pielęgnacji noworodka, do jego małych ubranek (chociaż akurat w tym przypadku nie są wcale takie najmniejsze), chustować ponownie kruszynkę a nie już biegającą zgrzewkę cukru.
W odróżnieniu od Basi w analogicznym czasie, Jadzia jest jednak sporo większa. Urodziła się z masą 4280g, długością ciała 58cm. To całkiem, całkiem – takie też były przypuszczenia na ostatnim USG, już w szpitalu na Żelaznej (szacowano nawet ok. 4,4kg). Na dokładkę okazało się, że lekarz niepotrzebnie zmienił nam pierwotny termin porodu, i Ela nie była w 39 tygodniu ciąży, ale 41. – chociaż samo to nie było aż tak istotne. W każdym razie pani doktór zdecydowała, że powinna się już znaleźć na oddziale w szpitalu – ale na Żelaznej niestety brak już miejsc, choćbyśmy nie wiem jak chcieli.
No, trudno, co zrobić. Byliśmy na to w pewien sposób przygotowani, w końcu ten szpital jest najbardziej obleganym tego typu miejscem w Warszawie, a izba przyjęć ze standardowym KTG to zwykle siedzenie ok. 8 godzin w poczekalni. Tym bardziej, że nasz poród jeszcze się nie zaczął: skurcze były od niemal doby, ale bardzo nieregularne, inne symptomy też wskazywały nawet na możliwość powrotu do domu (był czwartkowy wieczór) i podjęcia ponownej próby rano.
Pojechaliśmy na Inflancką. I zaczął się ciąg bolesnych rozczarowań, z małą przerwą radości wywołaną przez krzyk Jadwigi.
„Panu mówimy pa pa”
Ten śródtytuł to cytat, naprawdę coś takiego usłyszałem. Przede wszystkim bardzo ograniczono nam możliwość przebywania ze sobą. Już na izbie przyjęć, gdy weszliśmy z Elą za drzwi, mi od razu kazano zamknąć je z drugiej strony. Bez słowa komentarza. Nie mogłem być nawet przy początkowych biurokratycznych sprawach i przy wywiadzie. Rozumiem, że gdyby w tym samym pomieszczeniu były choćby inne pacjentki, to ze względu na ich prywatność byłoby to usprawiedliwione – jednak byliśmy sami, więc zupełnie tego nie rozumiem.
Kobiety mają różną wrażliwość i różne potrzeby, zwłaszcza w takich sytuacjach; Ela potrzebowała wtedy bardzo mojej obecności, również przy podejmowaniu kluczowych decyzji (dotyczących zresztą, w pewien sposób, nas obojga). Dopiero podczas KTG, po długim czasie i zrobieniu przez moją żonę widowiskowej histerii z awanturą, pozwolono mi na chwilę wejść – w zasadzie tylko po to, żeby poprosić o przyniesienie rzeczy z samochodu. Po ich przyniesieniu musiałem znów się zmywać, nie było mowy o żadnej pomocy w przebraniu się czy innych sprawach.
To ta do cięcia
Mocna dawka stresu, nerwów i niepokoju prawdopodobnie przyśpieszyły akcję porodową. W trakcie KTG zaczęły się regularne i bardzo silne skurcze, chwilę potem odeszły wody. Kazano Eli się przebrać, przygotować rzeczy i przejść na korytarz w oczekiwaniu na transport dalej. Wszystko to w atmosferze krótkich komunikatów, raczej w trybie rozkazującym, niż oznajmującym.
To było charakterystyczne w zasadzie do samego końca pobytu w tym szpitalu: podawano tylko te informacje, które były niezbędne. Pytano tylko o to, co było wymagane przepisami. Wywracano oczami, robiono zniecierpliwioną minę albo czyniono „dowcipny” komentarz, gdy chcieliśmy o coś więcej dopytać, zrozumieć, o coś poprosić. Oczywiście, trzeba to przyznać uczciwie, nie cały personel medyczny tak postępował – ale zdecydowana większość. Położne (lub lekarze), które były od razu nastawione życzliwie, ciepło, otwarcie, były raczej… łyżką miodu w beczce dziegdziu.
Gdy Elę przewieziono na salę trzyosobową (bo gdy już nic nie szło, to do końca – zwykłe sale porodowe były zajęte), a mnie znowu kazano się usunąć na korytarz, bez żadnego pożegnania, rozmowy – to posłuchanie dialogów przy dyżurce położnych i lekarzy dopiero było ciekawym doświadczeniem. Wiecie, ja naprawdę rozumiem wewnętrzny żargon, specyfikę środowiska, wreszcie zwykłe ludzkie zmęczenie itd. – ale dawno się nie spotkałem z takim uprzedmiotowieniem pacjenta, jak wtedy. Przyjechał kolejny przypadek na taśmę, przesuwamy dalej, skąd to? aa, z Żelaznej przysłali, a co to oni tam ciąć nie potrafią? (co za bzdura, nikt nas tu nie przysyłał, ciulu, sami wybraliśmy wasz szpital, który dzięki temu dostanie dodatkową kasę), co ona tak wyje, o rety? (sam sobie włóż brzuch w imadło i nie wyj, mądralo)… I mnóstwo innych komentarzy, słyszalnych oczywiście na całym bloku.
Czy pan jest lekarzem?
Do cięcia, wiadomo, od razu do cięcia – nikomu z tych konowałów nie przyszło do głowy spytać kogokolwiek, czy cięcie cesarskie będzie potrzebne, ba, żeby chociaż skonsultować to z nami, żeby chociaż wytłumaczyć, wyjaśnić, rozwiać wątpliwości. Dziecko prawdopodobnie duże, więc automatycznie cesarka, nie ma co się zastanawiać. W końcu zawsze działa nieśmiertelny argument pt. „czy pan jest lekarzem”? Elę zaczęli już nakłuwać i w pełni przygotowywać na blok operacyjny; dopiero, gdy powiedziała że na nic się nie zgodzi bez konsultacji z mężem, łaskawie wpuszczono mnie na chwilę. Fakty dokonane, tak to działa, proszę państwa, a nie pytanie z przemądrzałą i przewrażliwioną pacjentką, której się chce rodzić naturalnie, a nie robić tego co instytucja każe.
Na prośbę o możliwość rozmowy z żoną usłyszałem nie no, dooobrze, podpiszcie papier, że nie chcecie tej cesarki, i już. Co za absurd! Ela za chwilę była już przy silnych skurczach, przy słynnym siódmym centymetrze – kto rodził naturalnie ten wie, że wtedy się błaga o cesarkę, bo to apogeum bólu, przesilenie po którym niedługo przychodzi czas na parcie. To zupełnie nie o to chodziło, że czegoś nie chcemy. Niektóre kobiety chcą cesarki, gdy nawet nie ma do niech wskazań – nam zależało na porodzie siłami natury, tak jak poprzednio; oczywiście nie za wszelką cenę. Na szczęście cesarka nastąpiła już po skurczach (to duża wartość), więc uznajemy nasz poród za naturalny, zakończony cięciem ?
Doula? Fanaberie, kaprysy, zachcianki
Gdy powiedziałem, że jedzie do nas nasza doula, która miała towarzyszyć Eli przy porodzie, a że skoro nie mamy swojej sali, to mogłaby chociaż dobrze ją przygotować do operacji, pomóc przyjąć obecne skurcze i ból – cale towarzystwo spojrzało na mnie, jakbym zapowiedział przyjazd eskimoskiej znachorki. Kto? Ale kto to jest? Nie byłem pewien, czy mówili na serio, czy to był jakiś żart. W centrum Warszawy, w szpitalu położniczym z każdą ścianą obwieszoną różnymi akredytacjami, sracjami i czym tam jeszcze – JA mam tłumaczyć lekarzom i położnym kto to jest doula? Rozumiem, że w tym środowisku różnie się traktuje takie wsparcie pozamedyczne, niektórzy są bardziej przychylni, niektóry mniej – w porządku, jestem w stanie sobie wyobrazić różne tarcia na tym polu, może czasem kontrowersje. Ale żeby w ogóle nie mieć o tym pojęcia, kto to taki?
Gdy położne zaczęły coś tłumaczyć lekarzom i wszyscy powoli skojarzyli, o co chodzi – późniejsze reakcje były takie, jakbyśmy zaprosili na ten oddział porodowy ekipę telewizyjną. Bo to, że Julita (która jakimś cudem została wpuszczona do budynku) uklękła przy Eli i uspokoiła ją, wyrównała oddech, zrelaksowała, odprężyła – tak bardzo wszystkim tym umęczonym nocną zmianą konowałom przeszkadzało, że musieli te nasze dziwaczne fanaberie jeszcze długo komentować, również podczas samej operacji (gdy Ela oczywiście wszystko słyszała).
Poród? A co państwo możecie o tym wiedzieć?
Takich naszych pomniejszych kaprysów i ekstrawagancji było jeszcze kilka, jak choćby krzyczenie podczas skurczy (niech pani krzyczy poza skurczami, po co w trakcie, dziecko pani niedotleni! – kiedy i gdzie ten gość robił dyplom?) i kangurowanie noworodka po porodzie na piersi taty (dziecko męczy, zamęczy je). Resztę pomińmy. Na szczęście podejście do karmienia piersią było na odpowiednim poziomie: Jadzia została od razu dostawiona do Eli, z laktacją nie było żadnych problemów.
To, co się działo w późniejszych dniach na oddziale poporodowym, było już mniej uciążliwe i nie tak usiane absurdami – ale i tak męczące. W zależności o humoru danej zmiany położonych, można było liczyć na mniej lub bardziej życzliwe podejście, dobrze dobrane leki przeciwbólowe itp. Obchody pediatryczne przypominały rutynowe i taśmowe pochody wszystkowiedzących lekarzy, od których często niewiele się można było dowiedzieć, z którymi nie daj Boże weszło się w jakąś dyskusję. Wypisaliśmy naszą córkę na własne żądanie, bo było już tego wszystkiego dla nas stanowczo za dużo.
Życzliwości nie zadekretujesz
Czynnik ludzki – oto, co stoi w centrum takich wydarzeń. Gdy nie ma dobrych chęci – na nic „dobre standardy”. Nie możemy mieć w zasadzie pretensji o stricte medyczne usługi, które nam zaoferowano w szpitalu. To nie tak, że chcemy się mądrzyć przed lekarzami, czy się z nimi o coś kłócić. Problem polega raczej na formie, którą to wszystko zostało owinięte. Kompletnie nie rozumiem, czemu często w takich miejscach personelowi nie zależy na komforcie ich pacjentek, który można osiągnąć praktycznie bezkosztowo – poprzez życzliwość, otwartość na spełnienie potrzeb, oczywiście w granicach łatwych do wyznaczenia (a są nimi bezpieczeństwo medyczne oraz prywatność innych pacjentów, nic innego nie powinno być brane pod uwagę, a na pewnie nie dobre samopoczucie sfrustrowanych lekarzy i położnych, którzy chyba zgubili gdzieś po drodze iskrę swojego powołania). Tym bardziej, że wiemy, że można inaczej – przeczytałem sobie właśnie tamte wspomnienia i nadal się nimi wzruszam!
Krótko mówiąc, spotkały się tego czwartkowego wieczoru (i pewnie tak się spotykają nieustannie) dwie strony. Z jednej były osoby, dla których poród to jedno z najważniejszych, najpiękniejszych i najświętszych wydarzeń w życiu – a z drugiej ludzie, dla których ci pierwsi to tylko kolejny, trudny do zliczenia, przypadek w szpitalnej statystyce, który trzeba zgodnie z procedurami… nawet nie obsłużyć (bo to zakłada jednak pewne pokłady uprzejmości, służebności), ale najzwyczajniej w świecie wykonać określone czynności, tak żeby się nikt nie przyczepił, a potem spojrzeć na zegarek i wreszcie iść do domu. Urodziło się? Urodziło. Żywe? Żywe. Zdrowe? Zdrowe. No, to o co chodzi?
Photo credit: Pan American Health Organization PAHO via Foter.com / CC BY-NC
Rodziłam cztery razy. I choć za każdym razem był to ogromny cud i radość dla mnie, to jednak zawsze „w tle” był zgrzyt w postaci zachowania szpitalnego personelu… Tyle że o dziwo za każdym razem nawet przy dużych skurczach Pan Bóg dawał mi siłę do wykłócania się i walczenia o swoje. No i miałam to szczęście, że rodziłam z mężem, siłami natury… choć za pierwszym razem też już mnie chcieli siłą brać na cesarkę, bo długo skurczy nie było – ale zdążyłam 😉 Szkoda że w szpitalu nie jest się człowiekiem, tylko kolejnym „przypadkiem”, który ma się dostosować i ułatwić innym pracę.
Jakbym czytała o swoim porodzie i pobycie na Inflanckiej parę lat temu… Nic się widać nie zmieniło. Ale do rzeczy. Jest Pan zapewne świeżuśko po porodzie, stąd te emocje. Po pierwsze – gratulacje, po drugie – moja historia… Moje pierworodne dziecko urodziło się długo po terminie, poród wywoływany, po mojej długiej upartej próbie siłami natury, zrobiono mi jednak cesarkę. Dziecko ponad 4 kg, a więc makrosomia, choć usg na to nie wskazywało. Na sali noworodkowej byłam z panią, która urodziła ponad 4 kilogramowe dziecko siłami natury. I sytuacja była nie do pozazdroszczenia, bo jej dziecko miało podejrzenia o uszkodzenia i musiało przejść dodatkowe badania. Tymczasem w moim przypadku wiem, że moje dziecko zostało wówczas uratowane. Urodziło się całe zdrowe, bez żadnych wylewów, porażenia okołoporodowego itp. Lekarz, u którego byłam kilka miesięcy po porodzie, zapytał, czy wierzę w Boga, odpowiedziałam, że tak, powiedział więc, żebym odtąd codzienne odmawiała Zdrowaśkę za to, że tak się stało. Ja tam na sali nie byłam tego świadoma, lekarze w czasie operacji zagadywali mnie, żartowali, żeby mieć ze mną kontakt, było ok, ale widać nie chcieli mnie denerwować grozą sytuacji. Kiedy okazało się, że z powodu makrosomii, moje dziecko musiało być przez kilka tygodni rehabilitowane, żeby obniżyć napięcie mięśniowe, fizjoterapeuta powiedział, że najważniejsze, że dziecko ma iskrę Bożą. Można więc powiedzieć, że słowami tych dwóch lekarzy, sam Bóg dwukrotnie przesłał mi sygnał, że ta cesarka to była Jego interwencja. Podchodzę więc do tej sytuacji z pokorą i – jak można się domyśleć – niewypowiedzianą radością, że mam zdrowego pięknie rozwijającego się przedszkolaka, który nie jest już jedynakiem 🙂 Z Panem Bogiem!
Dziękuję za ten komentarz.
Oczywiście, że nie w tym rzecz, że chcieliśmy na siłę rodzić naturalnie. Raz, że cc powinno się jednak traktować jako ostateczność (niekiedy rzeczywiscie konieczną) a dwa- sposób komunikacji i postępowania…