Temat stary jak świat. I niewiele młodszy od ludzkiej mowy. Gdybyśmy nie umieli mówić, tematu też by nie było.
I zdaję sobie sprawę z faktu, że to jest temat rzeka, niewyczerpany, bez końca, et cetera. Tylko rzecz w tym, że moje uszy wciąż nie chcą do tego przywyknąć. I wciąż, w sposób niemal widoczny, więdną.
Autobus miejski. Wracam do domu po trudnych zajęciach. Zamykam oczy; nie śpię, ale trochę w ten sposób odpoczywam. W głowie mam tylko: „błagam, chwila ciszy”. Nic z tego. Coś ewidentnie mi przeszkadza. Podnoszę jedną powiekę.
Grupka młodych, tzw. dorosłych. Pewnie mają po góra szesnaście lat. W ręku trzech z czterech z nich – puszki z energetykami. Cały autobus żyje ich rozmową. Mówiąc oględnie. Przekrzykują się nawzajem, puszczając w przestrzeń autobusu wiązanki, bynajmniej nie kwiatów.
Nie wytrzymuję. Podchodząc do drzwi, ponieważ za chwilę będę wysiadać, pozwalam sobie na żartobliwą, wydawałoby się, uwagę: „Panowie, a może tak mniej przecinków?” Reakcja? „Ale że co k…, jakiś problem?”
Nie, no żaden. W żadnym wypadku. Bo i skądże. Gdzieżbym mogła.
Ręce świerzbią, uszy puchną i więdną, oczy prawie bolą od słów (tak, wiem, podobno słów nie widać, a jednak) – ale problemu nie ma żadnego. Gdzież jakiś problem miałby śmiałość się pojawić.
Litości! Skąd to się wzięło? Gdzie szukać początku tego wszechobecnego niechlujstwa w mowie dzieci i młodzieży?
„Takie będą Rzeczypospolite jakie ich młodzieży chowanie”.
Hetman Wielki Koronny Jan Zamoyski ma szczęście, że tego, co ja w tym autobusie, nie słyszy. Nie wiem, czy by zdzierżył i zdołał utrzymać nerwy na wodzy. Wątpię raczej.
Nie chcę się czepiać, mimo mojego belfrostwa, jak mawiają niektórzy z moich znajomych, które nieodwołalnie i niechybnie płynie w mojej krwi. Naprawdę i szczerze mam sporo dobrej woli i siły ducha. Ale nie daję rady nie reagować, kiedy takie bezeceństwa plączą się bez biletów po autobusie i kiedy zabijają resztki wrażliwości na potoczny, ale przyzwoity język polski.
I nie dam rady milczeć, bo serce nie pozwala pozostawać biernym.
Leave a Reply