Dawno, dawno temu… kończyłam ogólniak. Liceum, w tamtym czasie, to była ważna szkoła. Jeszcze ważniejszy był wybór studiów, wyrażający się w sakramentalnym: „i co myślisz dalej robić?”, wypowiadanym przez bliskich – i przez tych trochę dalszych, ale jednak znajomych.
Jedną z takich znajomych była moja nauczycielka biologii z podstawówki. Kiedy na pytanie o studia odpowiedziałam, że idę na polonistykę, złapała się na głowę: „Dziewczyno, ty się zamęczysz!”
Nie wiedziałam, skąd taka reakcja.
Dowiedziałam się już w pierwszym tygodniu października. Chodziło o książki. Konkretnie: o lektury, których masę całą należało przeczytać. Czytać zawsze lubiłam. W podstawówce zgarniałam wszystkie nagrody we wszelkich konkursach bibliotecznych: za ilość przeczytanych książek, za dzienniczek lektur, za opowiadanie o mojej ulubionej książce, za dalsze przygody mojego ulubionego bohatera literackiego… W liceum byłoby to samo, ale – tam nie było konkursów. Czytałam równie dużo, bo – lubiłam.
Lektury na studiach były… jakby tu… inne. Zwłaszcza literatura staropolska zapadała w pamięć. I, jak mawiała moja koleżanka z roku, była ciężarem na żołądku.
Starsi od nas studenci przestrzegali przed wykładami z historii literatury polskiej. Mówili, że tego spamiętać się nie da, więc metoda 3 „z” wydaje się najlepsza. Zakuć, zdać, zapomnieć. Mówili, że po pierwszym wykładzie nic nie będzie takie samo. Mieli rację…
Pierwszy wykład z LS (literatura staropolska) był naprawdę przełomowy. Młoda, żywiołowa pani magister w trakcie doktoratu. Mówiła z głowy. Miała jakieś notatki, których czasem nawet nie wyjmowała. Mówiła tak, jakby od tego zależało nasze życie. Każdy wykład to było nowe odkrycie nowych spraw, które – li i tylko – w literaturze można było odnaleźć.
Wpadłam po uszy.
Czytałam Potockiego, Grabowieckiego, Grochowskiego, Opalińskich dwóch, Morsztynów trzech… I nie miałam dosyć. Z różnych powodów nie zawsze przekładało się to na moją wiedzę – ale wszyscy, którzy mnie znali, mogą poświadczyć: czytałam wszystko, co było trzeba.
Był jeszcze jeden powód tego mojego zadurzenia: Biblia.
Na pierwszym wykładzie padły takie słowa: kochani, Biblia to nerki naszej literatury. Filtruje ją i oczyszcza. Dlatego kilka pierwszych wykładów poświęcimy Biblii.
Oczywiście, że były głosy, że to nie teologia, że to nie seminarium itd. Ale – od Biblii się zaczęło.
Zakochana w literaturze Pani Magister zrobiła wielką rzecz: sprawiła, że zaczęliśmy używać porównań rodem z Biblii (wiara mocna jak u Eliasza), że zaczęliśmy czasem nawet przemawiać językiem biblijnym. Zdarzało się to wcześniej, ale teraz – wiedzieliśmy, o czym mówimy. Niezapomniane pozostają, mimo upływu lat, zawołania typu: Zbudź się i wstań! – kiedy po długim świętowaniu udanej sesji ranek zastawał nas ,,, całkiem nieprzygotowanych”…
Kiedy na drugim roku studiów zmienił się prowadzący wykłady, doceniłam wkład Pani Magister w moją edukację. A przede wszystkim – w moją „świadomość biblijną”. Gdyby nie tamte wykłady… cóż, nie miałabym teraz w pokoju na ścianie napisane: „Oboedire oportet Deo magis quam hominibus”.
Nie zadziałoby się wiele spraw, gdybym nie szukała rozwiązania w Biblii. I – na pewno byłabym dalej niż jestem, na ścieżce wiary, gdyby nie Biblia.
A wszystko zaczęło się od jednego wykładu…
Foto: Chineka via Foter.com / CC BY-NC-ND
Leave a Reply