Napisałam kiedyś taki wiersz, w którym było zdanie: „Wytłumacz nam, Panie Jezu, że bez Ciebie nic”.
Nie pamiętam genezy wiersza, jak powstał, co było impulsem, ale pamiętam reakcje koleżanek ze studiów (tak, to było aż tak dawno): „Weź Dorota się opanuj, to nie jest tak. Przecież studiujesz, mądra jesteś, ciągle się uczysz… coś tak wyskoczyła…”
Często tak wyskakiwałam. Miałam na tyle, jak to mawiała jedna z moich koleżanek, „bezczelnej odwagi”, że potrafiłam, przy herbacie w kawiarni, dyskutować na tematy religijne. Usiłować dyskutować. Niby uczelnia katolicka, ale chętnych do takich rozmów zawsze brakowało. Mieliśmy swoje duszpasterstwo, nawet organizowaliśmy drogę krzyżową ulicami miasta, ale rozmawiać jakoś prawie nigdy nie było komu.
Skąd mi to?
Bo czasem nie umiem się opanować. Czasem puszczają mi nerwy i chce się coś komuś… palnąć. Jak widzę, co się dzieje na ulicach, jak słucham wiadomości (coraz mniej ostatnio) i jak jestem świadkiem rozmów między ludźmi…
Skąd w człowieku bierze się taki minimalizm, że wszystko prawie robi tylko – żeby mieć z głowy? Skąd taka chełpliwa, bezczelna pewność, że jemu należy się wszystko i on jest panem tego świata? Dlaczego nie dociera do wielu, że jest tu tylko na chwilę i to, co może zrobić najlepszego, to zaufać Bogu, zawierzyć, oddać się w Jego Ręce?
W takich chwilach… umieć wytrzymać.
Trzymać język za zębami.
Zacisnąć kciuki. Na różańcu…
Leave a Reply