Społeczeństwo

Tyle się od nich nauczyłam…czyli o pracy z osobami niepełnosprawnymi (cz.VII)

Na początku była Martyna. Martyna miała rude włosy, piegi i uwielbiała wodzić wzrokiem za palcami, którymi stukałam w szybę. Wtedy usiłowała je „złapać”, a kiedy jej się to udawało, radośnie mlaskała i śmiała się. Znowu zaczęłam od środka.

Kiedy mówię, że „śmiała się”, „mówiła”, „powiedziała”, „pokazała”… to nie należy rozumieć tego dosłownie. Będę używać takich słów, bo są one bardzo mocno zakorzenione w naszej świadomości jako prawidłowe, dobre i poprawne. W tym jednak przypadku słowo jest różne od jego znaczenia. Oznacza to, o czym mówi – ale sposób realizacji jego znaczenia jest zupełnie inny niż ten, do którego przywykliśmy. No to jeszcze raz.

Ma początku była Martyna. Martyna miała rude włosy, piegi i uwielbiała wodzić wzrokiem za palcami, którymi stukałam w szybę. Usiłowała je złapać, nakrywając je swoimi dłońmi. Kiedy jej się to udawało, radośnie mlaskała i śmiała się.

Martyna nigdy nie była sama. Był z nią cały zespół… wiem, nie brzmi to dobrze. Brzmi, jakbym nie miała w sobie empatii i była zwyczajnie złośliwa z premedytacją. Ale tak samo jak prawdą jest, że prawdziwa miłość nie liczy chromosomów – tak samo trudno się nie zgodzić z faktem, że jak się kocha, to żaden żart nie przekroczy granicy przyzwoitości i dobrego smaku. Nawet, jeśli będzie o włos, o paznokieć, o milimetr. Ale zawsze w porę się zatrzyma. Bo jak się kocha – to tak właśnie jest.

Dlaczego Martyna? Bo zawsze pierwsza witała wszystkich wchodzących. Nie licząc Basi, która siedziała na taborecie w drzwiach, Ani, która w charakterystyczny sposób zacierała ręce wydając dźwięk podobny do śmiechu na dzień dobry i natychmiast zabierała buty i kurtkę, i dosłownie wpychała gości do pokoju – pierwsza była Martyna. Było jeszcze kilkanaście innych dziewcząt, ale i tak – najpierw była Martyna.

Spotkanie z Martyną zapadało w pamięć tak bardzo, że każde z nich tworzyło z poprzednimi jedną, niezwykła historię. W tych spotkaniach nie było żadnych fajerwerków. Nie było żadnych sensacyjnych postępów (patrz: poprzedni odcinek). Mimo to – nigdy nie zapomnę o Martynie. Sama nie do końca wiem, co w niej takiego było. Może to te obłędnie niebieskie oczy, którymi patrzyła bez cienia żalu czy rezerwy… a może to, że łapała za rękę i przykładała do swoich mocno zniekształconych policzków… Nie wiem. Wiem, że mnie zawstydzała…

Bo my, proszę Państwa, kombinujemy w życiu wcale nie tak rzadko. Lawirujemy, idziemy naokoło, robimy dużo hałasu, wycofujemy się rakiem… A Martyna… podchodziła. Brała za ręce. Patrzyła w oczy. Pokazywała, czego chce.
Uczyła, jak być dzieckiem.

Photo credit: Sakurako Kitsa via Foter.com / CC BY-NC-ND

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

Leave a Reply

%d bloggers like this: