Słynący z mądrości król Salomon rozsądzał wiele sporów. Razu pewnego przybyły do niego dwie kobiety kłócące się o dziecko. Każda z nich wykazywała swoje prawa do niego. Po wysłuchaniu argumentów król kazał rozciąć dziecko na dwie części i dać każdej z nich połówkę. Na to jedna z kobiet natychmiast krzyknęła, żeby tego nie robił, że godzi się przekazać dziecko w całości tej drugiej. Król rozkazał zwrócić malca właśnie tej kobiecie, która była gotowa go oddać, ponieważ tylko matka wolałaby dziecko stracić niż narazić je na śmierć.
W podstawówce miałam koleżankę, wyjątkowego trzpiota. Nie była to na ogół łatwa znajomość. Ja byłam poważna, często pewnie zbyt poważna, skupiona na własnym życiu wewnętrznym i analizie zjawisk, ona balansowała zwykle na granicy poprawności, przekraczając ją niekiedy w stopniu dość znacznym. O dziwo, umiałyśmy się „kumplować”. Po maturze wyjechałam do innego miasta i nasz kontakt praktycznie się urwał.
Mając dwadzieścia osiem lat, moja koleżanka zaszła w ciążę. Wczesne badania prenatalne wykazały u niej początkowe stadium raka trzustki. Lekarze zalecili natychmiastową chemię, co wiązać się miało, oczywiście, z poronieniem. Nie zgodziła się, postanowiła czekać do porodu, bowiem uznała, że nikt nie dawał jej prawa do prób wybrnięcia z kłopotów kosztem życia drugiego, bezbronnego człowieka. To jakby spotkać w lesie wilki i wspiąć się po dziecku na drzewo. Urodziła zdrową dziewczynkę. Zmarła cztery miesiące później. Nie pisały o niej gazety, pozostała w sercach bliskich. Była neutralna światopoglądowo, niewierząca, była po prostu matką.
Żeby móc zgłębić istotę każdego problemu, włącznie z tym, który mam tu na myśli, najpierw trzeba skupić się na ustaleniu pewnych definicji i w tym wypadku będzie to zrozumienie pojęcia „matka”. Biorąc pod uwagę różne punkty widzenia, kultury, systemy religijne czy ideologiczne oraz ich analizę znaczenia macierzyństwa, pozbywając się z tych opisów rzeczy akcydentalnych a skupiając tylko na najbardziej fundamentalnych, najprościej można, w mojej opinii, zdefiniować matkę jako, po prostu „kobietę dającą życie”. Tu jednak rodzi się pytanie, czy ktoś, kto z samej definicji daje, może także odbierać zachowując swoje miano?
Kiedy byłam małą dziewczynką uważałam, że nigdy nie będę chciała mieć dzieci, bo dzieci to straszny kłopot i w ogóle… Płaczą i ciągle czegoś chcą, czegoś potrzebują. I tu jest, jak to mówią, pies pogrzebany, ponieważ macierzyństwo to dawanie, ciągłe dawanie, ofiara bez oczekiwania wzajemności. Matki, które tej wzajemności oczekują w postaci niekończącego się oddania, krzywdzą dzieci. Nie pozwalają im odejść, gdy nadejdzie ku temu pora, w ten sposób zaczynają więc życie odbierać. Jeśli bycie matką, czy ogólnie rodzicem, stanowi dar, to jest to, w moim rozumieniu, dar obosieczny. To ogromne dobro – stanąć w obliczu zadania, jakim jest urodzenie i wychowanie potomstwa, gdyż każda chwila rezygnacji z siebie odpłaca się po stokroć rozwojem wewnętrznym nas samych.
Co jednak, jeśli poskąpiono nam realizacji tego pragnienia, jakim jest rodzicielstwo? Zadawałam sobie to pytanie nieskończoną ilość razy, ponieważ jestem osobą bezdzietną, która od dawna bardzo pragnęła być matką. Z bólem dla mojej miłości własnej musiałam jakiś czas temu odpowiedzieć sobie, że czasami akceptacja braku jest bardziej macierzyńska niż brnięcie po, nomen omen, trupach do celu. Może mój wzrost do „bycia dla” ma się odbyć na linii ofiary z nieposiadania. Może to właśnie o to chodzi, żebyśmy poprzez rodzicielstwo uczyli się bólu nieposiadania drugiego człowieka. Dawania komuś oddzielnemu. Może tu definiuje się clue tego daru, bo wszystko, co się rodzi, (czy fizycznie, czy w duchu) przebiega w bólu. Nie dlatego, że ból jako taki jest dobry, a dlatego, że aby się rozwijać musimy zabijać to, co nas pęta, czyli niezliczone pokłady egoizmu. Kiedy ten ból w sobie zaakceptujemy, to nasze macierzyństwo może realizować się na tysiące sposobów. Wewnętrznie i zewnętrznie, bez względu na to, czy mamy za sobą wizytę na porodówce czy nie, czy decydujemy się na adopcję czy nie.
Pochylam się z głębokim zrozumieniem i współczuciem nad ogniem, który pali duszę kobiety pragnącej dziecka. Tyle, że kiedy pozwalamy mu zamienić się w nieokiełznaną żądzę posiadania gotową wyrazić zgodę na śmierć jednego życia, by posiąść inne, gotową podjąć bardzo wysokie ryzyko choroby i cierpienia tego życia, pragnienie nasze nie tylko traci swój sens, ale i zaczyna wyniszczać nas centymetr po centymetrze. Przy założeniu, że powyższe starania zostaną uwieńczone sukcesem i wizyta na sali porodowej wyda swój pożądany owoc, możemy poczuć się dumnymi posiadaczkami zamówienia z aktem własności w dłoni.
Photo credit: jamesgoodmanphotography / Foter / CC BY-NC-ND
Leave a Reply