Wiara

Tolerancja na polskim gruncie

Trochę jak opowieść…– ale zaręczam, że prawdziwa. Ku przestrodze może trochę, ku refleksji, ale też – dla pokrzepienia serc i pewności, że wszystko ma swoją cenę… którą, dla słusznej sprawy, warto zapłacić.

Wyszłam do miasta. Jedna z tych małych, przytulnych, pustych o tej porze, kawiarni… stolik przy oknie…
Są rzeczy, o których w domu nie powinno się rozmawiać… Wyciągnęłam dyktafon.

„Pierwszy raz przeżyłam taką historię w 1997 roku. Wtedy wydawało mi się, że to jakiś odosobniony przypadek, ale teraz…
To miał być rok spełnienia moich marzeń. Skończyłam studia, chciałam iść uczyć. Poszłam. Szkołę znalazłam z ogłoszenia. Żadnych znajomości, żadnych pleców i drabin. Poszłam z podaniem, życiorysem i jeszcze ciepłym dyplomem nauczycielskim. To był lipiec. W sierpniu pierwsza rada pedagogiczna, a od września – początek pracy.

Dyrekcja postanowiła, że zrobi wieczór integracyjny dla kadry, jako że było kilkoro nowych nauczycieli. Najpierw miał to być wieczór andrzejkowy, ale ostatecznie datę ustalono na piątek, piątego grudnia. Dla mnie piątek wykluczał na start od razu kilka spraw: nie tańczę, nie jem mięsa, nie piję alkoholu. I właściwie – sama jestem sobie winna, można tak powiedzieć. Największym moim przewinieniem była odmowa wypicia bruderszaftu z panią dyrektor, choć „dziękuję, nie tańczę” też okazało się ujmą na honorze. Nie moim, kolegi z pracy.

Od poniedziałku zaczęły się dziwne „wpadania” na moje lekcje, jakieś zebrania z rodzicami moich dzieci (miałam wychowawstwo w VIII klasie…) bez mojej wiedzy – dziwnym trafem zawsze w moim wolnym dniu… Pamiętam jeszcze zarzut dyrekcji, że podobno indoktrynuję dzieci, kiedy tuż przed Bożym Narodzeniem uczyłam ich polskich pastorałek i kiedy wystawiliśmy jasełka z Dzieciątkiem, Józefem, Maryją i mędrcami – za to bez kostuchy i bez efektów „abrakadabra”.
Znalazł się ktoś życzliwy, kto doradził, żeby napisać podanie o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, bo w przeciwnym wypadku nazajutrz zostanę zwolniona dyscyplinarnie. Pewnie, mogłam się burzyć, stawiać, żądać dowodów. Ale, wbrew logice, usiadłam i napisałam to podanie. Odchodziłam z żalem, bo to była praca moich marzeń, ale – także ze świadomością, że za wierność trzeba płacić.

Jakiś czas później zdarzyło się, że zaczęłam pracować z niepełnosprawnymi i starszymi. Początek był całkiem dobry: obce miasto, które przyjęło mnie jak swoją, praca z ludźmi – dlaczego nie wiedziałam wcześniej, że chorzy, starzy ludzie potrafią być tak bardzo wdzięczni?
W naszym domu opieki pracowały trzy siostry zakonne; jedna na „moim” oddziale. Lubiłam wspólne dyżury. To od siostry M. nauczyłam się opatrywania głębokich ran odleżynowych, zmiany pozycji chorego tak, żeby jak najmniej go bolało; od niej też dowiedziałam się właściwie wszystkiego na temat naszych podopiecznych. Tylko ona zwracała się do chorych w taki sposób, że chciało się być prawie na ich miejscu.

Byłam pod bacznym okiem personelu. Wiadomo: młoda, nowa, nie umie. Potem okazało się, że byłam także tematem nr 1 na rozmowach personelu z kierownictwem. Powód?
Na naszym piętrze była kaplica. Codziennie rano była msza święta dla chorych, których trzeba było zazwyczaj tam zaprowadzić – większość z nich poruszała się tylko na wózkach inwalidzkich. Dla mnie to było naturalne, że im pomagam. Tak samo jak naturalne było, że podczas dyżurów nocnych, jeśli nic się nie działo, czas spędzałam w kaplicy. Jeśli ktoś chciał z tego uczynić zarzut, to musiałby także przyznać, że w razie wezwania od chorego – dzwonkiem umieszczonym przy łóżku – zjawiałam się tam pierwsza. Jednak – kierownictwo wiedziało o pierwszym aspekcie sprawy, choć w przedziwny sposób nie miało pojęcia o tym innym.

Druga z kolei umowa na czas określony dobiegała końca. Wiadomo, że trzeba było pójść, zapytać, napisać prośbę o przedłużenie… usłyszałam jednak, że kolejnej umowy nie będzie. „A czy mogę wiedzieć, dlaczego?” „Zbyt często widzimy panią w kaplicy”.
Zamknęłam drzwi z drugiej strony.

Jeśli dodać, że dom nosił imię bł. Matki Teresy z Kalkuty… Nie muszę nic więcej chyba mówić.
To był drugi raz, kiedy okazało się, że może nie ma w naszym kraju prześladowania chrześcijan, ale na pewno – zdarza się, że mają trudniej.

NB: Kiedyś, podczas jednej z moich wizyt w urzędzie pracy, usłyszałam: „Pani to będzie ciężko w życiu. Z pani poglądami, z pani wartościowaniem – pani jest… niedostosowana społecznie”. Wiem, jakie nacechowanie niesie to sformułowanie. Ale mimo wszystko – trudno się z tym nie zgodzić.
Photo credit: HAMED MASOUMI / Foter.com / CC BY-NC-ND

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

Leave a Reply

%d bloggers like this: