Rodzina

Jak pokochałam Wielkanoc

Jako dziecko (nawet już całkiem spore) kochałam Boże Narodzenie i uważałam, że ma znaczną przewagę nad Wielkanocą. Prezenty, choinka, zupełnie odmienne menu wigilijnej wieczerzy to było to. I dalej „to jest to”, ale gdy minęły lata pokochałam Wielkanoc. Pewnie musiał do mnie dotrzeć wydźwięk tych Świąt z kulminacyjnym momentem Zmartwychwstania, które otwarło niebo, a klęskę zamieniło w zwycięstwo, jakiego nie było. Chwała i radość tych Świąt nadała sensu i lekkości wszystkim do nich przygotowaniom. Ale po kolei.

Jako młoda mężatka bez protestu poddawałam się zwyczajowi spędzania świąt – zarówno Wielkanocy, Bożego Narodzenia, jak i Wszystkich Świętych – w szerokim rodzinnym gronie. Obie mamy oraz babcia z ciocią odpowiadały za przygotowanie śniadania/wieczerzy/obiadu, a my tylko przywoziliśmy upieczone przez nas ciasto, czy przygotowaną na wspólny stół sałatkę. Dziś wiele młodych małżeństw postanawia spędzać święta we dwoje, zaznaczając odrębność swojej młodej rodziny od samego zarania, ale my po prostu nie mieliśmy takiego pomysłu. Powoli nabywaliśmy samodzielności w tym zakresie. Mijały lata i nauczyliśmy się gotować i piec, sprzątać i planować. Wdrożyliśmy własne pomysły i ubogaciliśmy swoje świętowanie w wypracowane przez nas zwyczaje, które wplatając się w katolicką, polską i rodzinną tradycję, odróżniają naszą małą wspólnotę od innych.

Pamiętam, jak w którąś Wielką Sobotę – to mogło być w drugim lub trzecim roku małżeństwa – leżeliśmy z mężem na dywanie wyjadając z prodiża górną warstwę mazurka królewskiego. Górną, bo dół był zupełnie nieupieczony. Wtedy po raz pierwszy przygotowaliśmy to ciasto, od tamtej pory pieczemy je co roku, bo jest wyjątkowo pyszne. Zakalec już nigdy nam się nie przytrafił – niebagatelny wpływ miał tu zakup kuchenki z piekarnikiem. Potem nauczyliśmy się piec wielkanocną babkę drożdżową, którą ręcznie wyrabia mąż i która przez lata stała się w rodzinie legendą. Doszły inne przepisy, także na domowy chleb i wytrawną chałkę, sałatki, zupy… Gdzieś w międzyczasie kupiliśmy większą ilość zastawy stołowej, dodatkowe krzesła, a ja, podpatrując teściową oraz jedną z koleżanek, nauczyłam się zdobić stół. Sukcesywnie, w drodze ewolucji, a nie rewolucji, osiągnęłam status samodzielnej gospodyni, która umie sama zorganizować święta.

Dziś tyle się mówi i pisze o tym, że całe to gotowanie, poprzedzone planowaniem, zakupami i sprzątaniem, nie ma większego znaczenia. Ale przecież świętowanie ważnych momentów wymaga odpowiedniej oprawy. Byleby nie skupić się tylko na niej, w czym osobie wierzącej bardzo dopomaga kalendarz liturgiczny i poprzedzające zarówno Wielkanoc, jak i Boże Narodzenie, okresy refleksji, skupienia i pokuty. Gdy przeżyje się świadomie Wielki Post, nie będzie potem „święta pucowania i gotowania”. Wiadomo też, że w dobrym rozłożeniu akcentów pomaga uczestnictwo w nabożeństwach Triduum Paschalnego. Dla mnie stało się ono potrzebą, nie obowiązkiem. Pomogła tu ministrantura synów – najpierw popatrywaliśmy z niepokojem, czy nie spadną z ławki podczas długiej liturgii Wielkiej Soboty, potem już ze spokojem i dumą. Dzięki ich posłudze zawsze jesteśmy w kościele na czas (w zasadzie sporo przed czasem). A gdy po Wigilii Paschalnej wracamy do domu, próbujemy świątecznych mazurków, popijając je herbatą. Taka nasza mała, rodzinna tradycja… Alleluja!

Foto: Peter Biela z Pixabay

O autorze

Marta Dzbeńska-Karpińska

Z wykształcenia politolog i manager, z wyboru fotograf i dziennikarz. Autorka książki i wystawy „Matki: mężne czy szalone?” Żona i mama trójki dzieci. Fanka czarno-białej fotografii analogowej. Bardzo lubi ludzi, spacery i muzykę, a niekiedy także gotowanie.

Leave a Reply

%d bloggers like this: