Czas „chałturzenia”, który rozpoczął się około piętnastego roku życia i trwał z przerwami gdzieś do roku 2000, jak się okazało, miał i swoje dobre strony. Poza pozyskaniem środków na utrzymanie rodziny, mogłem przez lata obserwować zmiany w obyczajowości i kulturze.Niestety, refleksje są raczej zasmucające.
Do końca lat 70. muzyka weselna, ta sama dla młodych i starszych, kreowała klimat rodzinny, balu w pewnym sensie. Wraz z wejściem na rynek mody disco, a następnie jeszcze „tańszych” form muzycznych, cały ten dotychczas uporządkowany klimat dobrej zabawy zaczął się rozsypywać. Zniknęły standardy jazzowe, tanga, polki, walce, rumby, tzw. „ludowizna”, czardasze i różne inne melodyjne utwory taneczne, a ich miejsce zajęła chałtura niskiego lotu, skonstruowana w laboratoriach w celu globalnego
ujednolicenia rozrywki i zabawy.
Młodzi ludzie bawiący się na weselach lub innych zabawach zaczęli alergicznie reagować na wykonywane, przeważnie na życzenie, utwory klasyki tanecznej. Sprzyjał im raczej jednostajny łomot, w rytm którego skakali i wyginali się w tzw. „kółeczku” jak Kolumbiny i Arlekiny.
A cóż mieli ze sobą począć ludzie starsi? Zaczynało dla nich jakby brakować miejsca. Wielu z nich, urągając swojej powadze i siwym włosom, rzucało się w wir takiej „zabawy”. Szczególnie żałośnie wyglądały te podrygiwania w wykonaniu pań noszących na sobie ślady walki z upływem czasu (za red. St. Michalkiewiczem). Nie wspomnę tu już o ubiorach, a raczej o ich braku – zwłaszcza u pań młodszych. O słownictwie naprawdę już nie będę pisał. O trzeźwości też.
Jeszcze nie tak dawno radość spod ołtarza przenoszona była na salę weselną. Często ucztę i zabawę rozpoczynano od Ojcze nasz…, a kończono pieśnią Kiedy ranne wstają zorze. Dziś praktycznie od początku do końca, z małymi wyjątkami, w rytmie „bara-bara, riki-tiki” upływa pierwszy dzień i noc pary młodej. A co dalej?…
Jako nienadużywający alkoholu muzyk z wysokości sceny przyglądałem się temu wszystkiemu przez lata i ostatecznie doszedłem do wniosku, że z tej podkasanej muzy trzeba będzie się wycofać. Nie chcę oczywiście uogólniać, bo skrzywdziłbym wielu szlachetnych ludzi i umniejszył równie wielu radosnym i udanym weselom (zwłaszcza bezalkoholowym), a także muzykom grającym „na żywo”, ale opisane wyżej tendencje jednak przeważają. Stąd też decyzja o rezygnacji z muzycznej oprawy wesel, których w życiu obsłużyłem kilkaset. Trochę mi czasami szkoda, ale cóż, trzeba umieć znaleźć się na właściwym miejscu, także z powodu upływającego czasu.
Nie po drodze mi z tymi, którzy permanentnie poszukują tzw. radości życia, sposobności do wyżycia się, wyszumienia, wyskakania. To naprawdę na pewnym etapie życia traci sens, a z upadków coraz trudniej się podnosić, choć wielu poprzez agresję, szyderstwo, fałszywy śmiech, usiłuje ukryć faktyczny stan wyjałowionego z wartości wnętrza i postępującą dekadencję duchową.
Nie jest mi po drodze również z tymi, którzy z rzekomych pobudek wiary szukają Jezusa, ale bez krzyża. Znajdą, niestety, krzyż bez Jezusa…
Tekst jest fragmentem dotąd niewydanej książki Jestem dumny z Chrystusa. Poszukujemy wydawcy! Kontakt: maria.sowinska@wrodzinie.pl
Photo credit: alebaffa / Foter / CC BY-NC-ND
Leave a Reply