Uncategorized

Skąd wziąć czas na edukację domową?

Poniższy wpis dotyczy przede wszystkim nauczania na poziomie wczesnoszkolnym i jest skierowany do rodziców, którzy zastanawiają się nad edukacją domową dzieci w klasach 0-III, ewentualnie także IV-V szkoły podstawowej. Są w nim opisane prawidłowości i zjawiska pojawiające się również w wyższych klasach podstawówki i szkole średniej, jednak im dziecko starsze, tym bardziej samodzielne, a im wyższe klasy, tym bardziej specjalistyczna wiedza zawarta jest w programach nauczania. W związku z tym sposób radzenia sobie z uwarunkowaniami (zarówno szkolnymi, jak i ED) ulega zmianie. Robię to zastrzeżenie, aby uprzedzić komentarze w stylu „przecież piętnastolatka nikt nie musi odprowadzać do szkoły” lub „w gimnazjum to ja sama odrabiałam lekcje”. Jestem pewna, że to prawda; jednak młodszym dzieciom rodzice wciąż muszą w związku ze szkołą poświęcać bardzo dużo czasu.

Nie mam czasu na ED… Ale czy mam czas na szkołę?

Gdy rodzic zerówkowicza lub pierwszoklasisty zaczyna rozważać edukację domową, porównuje ją zazwyczaj ze standardowym rozwiązaniem: posłaniem dziecka na cztery, pięć czy sześć godzin dziennie do instytucji, która (przynajmniej w teorii) zabezpieczy jego potrzeby edukacyjne. Ilość czasu spędzanego przez dziecko w szkole trochę straszy w kontekście rozpoczęcia ED. Rodzice i tak są zapracowani i przemęczeni; nawet przy jednym dziecku ilość pracy i kłopotów bywa przytłaczająca, a co dopiero przy kilkorgu. Wzięcie na siebie jeszcze jednego obowiązku wydaje się ponad siły. Przeraża też perspektywa zastąpienia specjalistów w dziedzinie dydaktyki, jakimi są nauczyciele, kształcący się w tym kierunku na uniwersytecie; rodzic zadaje sobie pytanie: a co jeśli przeoczę jakiś istotny deficyt u dziecka, co jeśli nie będzie potrafił go czegoś nauczyć? Co jeśli w późniejszych latach będzie to miało poważne konsekwencje?

Zacznijmy więc od pytania, ile czasu poświęcają nauczyciele konkretnemu dziecku w warunkach klasy szkolnej. Przy założeniu, że dziecko spędzi na lekcjach cztery i pół godziny, klasa jest piętnastoosobowa, a podział czasu całkowicie równy – na dziecko przypada niecałe 20 minut niepodzielnej uwagi nauczyciela. Oczywiście założenia te nie są realistyczne (również dlatego, że czasu faktycznie poświęconego edukacji jest mniej), wiadomo, że wykonywanie niektórych zadań można kontrolować u całej grupy jednocześnie; mimo wszystko wydaje mi się, że taki prosty rachunek może dać do myślenia.

Kolejna kwestia to czas stracony przez dziecko w szkole: na przerwach, podczas sprawdzania obecności, odpytywania, klasówek. Całe mnóstwo czasu poświęca się w szkole na kwestie organizacyjne i sprawdzanie, czy uczniowie opanowali materiał; paradoksalnie prowadzi to do sytuacji, w której na faktyczną naukę tego czasu brakuje.

Powiedzmy, że rodzic na czas pobytu dziecka w szkole ma „wolne” od zajmowania się nim. Jednak bywa to tylko pozorny zysk. Jeśli dziecko chodzi do szkoły, trzeba je dzień w dzień, pięć dni w tygodniu i dziesięć miesięcy w roku odprowadzać lub odwozić, a potem przyprowadzać lub przywozić. Co gorsza bywa, że rodzeństwo zaczyna i kończy lekcje w różnych godzinach, co jeszcze bardziej dezorganizuje dzień. Trzeba też kupować przybory i materiały wskazane przez nauczycieli, czasem z dnia na dzień, w popłochu poszukując sklepu otwartego do dwudziestej; trzeba chodzić na wywiadówki, rady rodziców, apele i gale. Wszystko to zużywa zasoby czasowe, finansowe i energetyczne; te same zasoby rodzic mógłby spożytkować ucząc się z dzieckiem.

Wreszcie temat, który powraca z każdym początkiem roku szkolnego i generuje mnóstwo emocji: praca domowa. Przeciwnicy tej formy kształcenia przytaczają wiele sensownych argumentów; ja dodam tylko, że jeśli rodzic po szkole musi spędzić z dzieckiem choćby i kwadrans z powodu pracy domowej, to równie dobrze mógłby nie posłać go do szkoły i ten sam kwadrans poświęcić mu na własnych warunkach, a przy tym w czasie, gdy oboje – i rodzic, i dziecko – są bardziej wypoczęci i chętni do nauki.

Odszkolnienie

Temat rzeka, powracający często w kontekście ED. Mówi się, że na każdy rok spędzony „w systemie” potrzeba miesiąca na odszkolnienie. A cóż to takiego? To czas na pozbycie się szkolnych nawyków i odruchów i otwarcie się na inne podejście do nauczania i uczenia się, a może nawet życia, na naukę samoorganizacji i zarządzania czasem wolnym. Odszkolnienie wiąże się niekiedy z opadaniem stresu i uwalnianiem frustracji, która nagromadziła się w czasie uczęszczania do placówki, dlatego bywa, że w jego trakcie ani dziecko, ani rodzice w ogóle nie mają ochoty na naukę, zwłaszcza pod kątem egzaminów. Jest to normalne zjawisko, warto dać sobie kilka tygodni na złapanie oddechu i nabranie dystansu.

Oczywiście najlepiej byłoby się wcale nie uszkalniać, z tego też powodu warto jest rozpocząć ED już od I klasy podstawówki (wiąże się z tym także nieposyłanie dziecka do przedszkola, które, jak sama nazwa wskazuje, jest przygotowaniem do wymagań jakie dziecko napotka w szkole). Jeśli rodzice zaczną edukować dzieci w domu od samego początku, proces odszkolnienia będzie dotyczył tylko ich samych (rodziców). A bywa to trudne, bo schematy są zaszczepione bardzo głęboko: trzeba pisać szlaczki, muszą być klasówki, jak danego dnia „nic” się nie pouczymy, to będzie to dzień stracony, trzeba się uczyć rano, musi być zeszyt, zabawa to nie nauka, no i wiadomo – oceny są bardzo ważne.

Zakwestionowanie powyższych (i wielu innych) wpajanych nam przez szkołę przekonań wymaga odwagi, a znalezienie własnej drogi wysiłku (nawet jeśli włączymy do niej niektóre z powszechnych rozwiązań). Zarazem jest to proces bardzo uwalniający tak dla rodzica, jak i dla dziecka. Warto o tym poczytać tutu.

Podstawa programowa

To taki dokument autoryzowany przez MEN, o czym wspominałam w ostatnim wpisie, a w którym spisane jest minimum treści i umiejętności jakie ma obowiązek przyswoić dziecko na danym etapie edukacji. Dla rodziców edukujących domowo bardzo istotny i pomocny, ponieważ zaliczenie podstawy programowej jest warunkiem promocji ucznia, a co za tym idzie – przedłużenia zgody na ED.

Zapoznanie się z podstawą programową dostępną tu pozwala uświadomić sobie, że rodzic, który sam zdał maturę, z pewnością jest w stanie pomóc dziecku opanować wymagane w klasach 0-III treści i umiejętności. Pomóc opanować – właśnie tak; nie zapominajmy, że dziecka nie da się czegoś nauczyć – można je wspierać, wyjaśniać, poprawiać, podsuwać materiały i narzędzia, ale uczenie się to proces zależny od ucznia i przede wszystkim to uczeń ma nad nim kontrolę.

Od kwadransa do godziny dziennie

Powyższe akapity wyjaśniają po części (mam przynajmniej taką nadzieję), dlaczego praktycy ED twierdzą, że w pierwszych klasach rodzic i dziecko potrzebują stosunkowo niewiele czasu poświęconego w 100% na naukę. Mowa tu jest o przedziale czasowym od kwadransa do godziny dziennie.

Oczywiście edukacja domowa nie ogranicza się do siedzenia nad książkami. Dzieci uczą się cały czas: bawiąc się, pomagając rodzicom i rodzeństwu, zadając niekończące się pytania „co? dlaczego? po co?”. Rodzice zapisują je na zajęcia dodatkowe (artystyczne, sportowe i wszelkie inne), jeżdżą z nimi na wycieczki, prowadzą do lasu, biblioteki, muzeów, teatru. Wiele informacji i umiejętności dzieci zdobywają przez tzw. „osmozę” lub „nasiąkanie” nimi – od starszego rodzeństwa, przy okazji, w działaniu. Jest to proces bezbolesny (co nie znaczy, że niewymagający wysiłku) i wydajny, bo zgodny ze sposobem funkcjonowania naszego mózgu. W konsekwencji dziecko siadając z rodzicem do „właściwej” nauki wie i potrafi już bardzo wiele; rolą rodzica jest uporządkowanie wiedzy oraz uzupełnienie ewentualnych braków. Na to rzeczywiście nie trzeba dużo czasu.

Praktyka

Moja Mama zaczęła edukację domową ze mną, gdy miałam siedem lat – dziewiętnaście lat temu – i kontynuowała z kolejnymi dziećmi w miarę, jak wchodziły w wiek szkolny. W tej chwili zerówkę w ED rozpoczyna najmłodsze dziecko, ósme z kolei. Na przestrzeni lat w podejściu Mamy sporo się zmieniło; ośmielę się powiedzieć, że choć zawsze miała w sobie odwagę do kwestionowania różnych oczywistości, to praktyka pozwoliła się jej jeszcze bardziej odszkolnić.

Mama nauczyła mnie czytać używając elementarza gdy miałam pięć lat. Od nas obu wymagało to nieco wysiłku i czasu; pamiętam momenty, w którym się zniechęcałam; być może dlatego, że gdy już tę umiejętność opanowałam, szybko ją doceniłam. W wieku sześciu lat przeszłam od książek z obrazkami do normalnych pełnowymiarowych tomów; nigdy nie zapomnę pierwszej samodzielnie przeczytanej powieści, którą było „Srebrne krzesło” C. S. Lewisa. A potem już poszło. Czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce, czytałam z ciekawości świata, dla przyjemności i dla zabicia nudy (nie mieliśmy telewizora, na komórkach to sobie można było najwyżej w węża pograć, a o komputerze sądziłam że służy głównie do pracy).

A jaka była historia kolejnych dzieci w rodzinie? Otóż po pierwsze, żadnemu z nich mama nie poświęciła tyle czasu ile mnie jeśli chodzi o naukę czytania. Dzieci uczyły się jedno od drugiego, co przychodziło im łatwiej i naturalniej. Po drugie okazywało się, że elementarz nie jest niezbędną pomocą dydaktyczną. Literki były rysowane, wskazywane w książkach, na etykietach lub banerach reklamowych, a umiejętność ćwiczona przy okazji wchodziła w krew bez większego trudu. Po trzecie – myślę, że mama nawet nie do końca potrafi określić, kiedy które z dzieci nauczyło się czytać. Jeśli ktoś nie wykazywał chęci, nie zmuszała go, tylko czekała, aż chęci powrócą. Osobiście efekty uważam za bardzo pozytywne: żadne z mojego rodzeństwa poza najmłodszą sześciolatką, która dopiero co nauczyła się składać słowa, nie ma problemów z przeczytaniem książki (oczywiście na poziomie trudności adekwatnym do wieku), każde z nich wypowiadają się też bardzo sprawnie na piśmie (oczywiście znów adekwatnie do wieku).

Podobnie jak z nauką czytania było z edukacją wczesnoszkolną. I w tym przypadku Mama poświęciła więcej czasu mnie niż kolejnym dzieciom, a nauka miała wtedy bardziej szkolny charakter (w postaci siadania do lekcji i przykładania dużej wagi do podręcznika jako pomocy dydaktycznej) niż później. Z każdym kolejnym dzieckiem ten etap edukacji miał coraz luźniejszą formę, dzieci coraz więcej łapały jedno od drugiego, a w pracy z podręcznikiem były coraz bardziej samodzielne.

Kolejną kwestią były egzaminy. W moim przypadku kosztowały one Mamę bardzo dużo stresu; z każdym kolejnym dzieckiem stres malał, a od paru lat egzaminy w klasach I-III nie robią na Mamie większego wrażenia, co się przekłada na lepsze ich znoszenie przez dzieci. Mama twierdzi nawet, że bardziej przeżywała mój pierwszy egzamin w I klasie podstawówki niż moją maturę.

Rozpoczynając ED dziewiętnaście lat temu moja Mama oprócz mnie miała jeszcze troje młodszych dzieci. W I i II klasie spędzałyśmy nad podręcznikami średnio godzinę dziennie (i moja Mama twierdzi, że nawet u osób niedoświadczonych jedna godzina poświęcona w 100% zagadnieniom z podstawy programowej jest całkowicie wystarczająca, by zaliczyć klasę). Potem ED rozpoczęła moja młodsza siostra i siłą rzeczy zostałam zmuszona do rozwoju samodzielności, tak, że w III klasie większość ćwiczeń wykonywałam sama, a Mama głównie kontrolowała moje postępy. Podobnie było w wyższych klasach podstawówki, natomiast w gimnazjum i liceum sama sobie planowałam i organizowałam naukę. Ale o tym – w kolejnym wpisie.

Zdaję sobie sprawę, że w nie wyczerpałam tematu; mam jednak nadzieję, że ten tekst rozwieje niektóre wątpliwości i doda otuchy rodzicom, którzy stoją u progu pięknej przygody, jaką jest edukacja domowa.

O autorze

Kinga Lubańska

Mam na imię Kinga. To zdrobnienie od germańskiego Kunegunda, które tłumaczone jest jako „walcząca o swój ród” lub „bojowniczka rodu”. Kocham swoje imię, nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego; cenię rodzinę jako konkretną grupę społeczną, którą współtworzę, ale także jako instytucję, i jestem gotowa bronić jej zawsze i wszędzie.

Jestem katoliczką i Polką, a także pielęgniarką i żoną lekarza, najlepszego mężczyzny na świecie. Chciałabym mieć dużo dzieci i uczyć je w domu. Na razie nie mam dzieci, więc pracuję, prowadzę dom, noszę sukienki, układam zdjęcia w rodzinnych albumach i piszę komentarze w internecie.
Prowadzę blog Bojowniczka .

Leave a Reply

%d bloggers like this: