Społeczeństwo

Tyle się od nich nauczyłam…czyli o pracy z niepełnosprawnymi (cz.III)

To był zupełnie inny dom.

Dla jego mieszkańców – był jedynym na świecie miejscem, w którym chcieliby mieszkać zawsze. Ale – zupełnie inny, bo mieszkańcy byli inni. To nie były dzieciaki z niepełnosprawnościami wszelkimi. To były osoby w podeszłym wieku – i te trochę młodsze, ale ze względu na tzw. trudną sytuację rodzinną. Dlaczego napisałam, że tzw.? Bo punkt widzenia zależy… od tego, kto patrzy i z jakiej perspektywy. Nie chcę nikogo rozliczać z wrażliwości, empatii społecznej i miłosierdzia, jakie świadczy bliźnim. Każdy sam za to będzie odpowiadał przed Panem Bogiem. Wiemy jednakowoż, że to, co dla jednych będzie trudną sytuacja życiową, dla innych – będzie tym, co da się przezwyciężyć.
To był inny dom. Nie było słychać dzieciaków, nie było wspólnej telewizji, a jeśli już to bardzo rzadko, nie było wspólnego przebywania w tzw. pokoju dziennym. Specyfika miejsc, w których przebywają osoby z demencją, z chorobą Alzheimera… kto widział, ten wie.
Do świetlicy przychodzili ci, którzy mogli chodzić – większość dostawała posiłki do swoich pokojów. Byli tacy, którzy przynajmniej próbowali jeść samodzielnie ale zdarzali się ( i to częściej) tacy, których trzeba było karmić.

Jedną z takich osób była pani Zosia.
Całe życie ciężko pracowała. Dom, piątka dzieci, nagła śmierć jej męża… Nie załamała się. Prowadziła przytułek dla sierot (nawet sześćdziesięcioro jednocześnie!), sama gotowała, prała, uczyła… wychowywała.
Kiedy ją poznałam… ona nie poznawała już nikogo. Miała wtedy ponad 80 lat. Była osobą leżącą, nie mówiła, była jakby nieobecna. Czasem zdarzał się jakiś przebłysk, wtedy wołała po imieniu męża i dzieci. Każda z nas, opiekunek, miała nadane przez Panią Zosię drugie imię. Ja byłam … Stasiem.

Odwiedzał ją brat – o 10 lat młodszy; mąż pani Zosi zmarł wiele lat temu, dzieci – wyjechały za granicę. Sytuacja – wydawałoby się – jasna i klarowna.
Karmiło się ją długo, ponieważ pani Zosia miała trudności z połykaniem. Poza tym – miała coraz słabszy apetyt. Jadła niewiele, nie chciała też przyjmować leków ani płynów. Wiedzieliśmy, że odchodziła.
W noc jej śmierci miałam dyżur. Uczulona przez koleżanki przekazujące dyżur – noc spędziłam praktycznie przy jej łóżku. Drzwi były otwarte, więc w razie wezwania do innego chorego – słyszałabym dzwonek.
Wpół do trzeciej w nocy zapaliłam gromnicę. Zaczęłam odmawiać koronkę. Zauważyłam, że Pani Zosia porusza ustami… Zmarła tuż po trzeciej. Uśmiechnięta. Ten uśmiech zastygł jej na ustach. Tajemnicę spotkania zabrała ze sobą.

Na pogrzebie spotkałam jej brata. Powiedział: „Zosia już działa”, a widząc moje zdziwienie dodał: „Po kilkudziesięciu latach poszukiwań znalazł się nasz najmłodszy brat. Wczoraj z nim rozmawiałem przez telefon. Zosia mu się przyśniła i podała mój adres. Jutro przyjeżdża. Tak, tak… Zosia zawsze umiała doprowadzić sprawy do końca”.

Dom, gdzie mieszkają dzieciaki, zawsze będzie się różnił od domu, gdzie dzieci nie ma. Nasi chorzy – z tymi wszystkimi ich chorobami, niedomaganiem i brakiem samodzielności we wszystkim – bardzo przypominali nam dzieci, którymi tak samo troskliwie trzeba się zajmować. Kiedyś usłyszałam, że częściej – niż opiekuna – chory potrzebuje matki. Kiedy myślę o moich podopiecznych, o pani Zosi – trudno mi z tym się nie zgodzić.

Foto:Creativity+ Timothy K Hamilton via Foter.com / CC BY-NC-ND

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

Leave a Reply

%d bloggers like this: