Rozmawiałam kiedyś ze starszą siostrą zakonną. Opowiadała mi, jak będąc młodą i pełną zapału zakonnicą, stanęła w niedzielę na schodach dużej warszawskiej świątyni i pytała wychodzących po mszy ludzi, dlaczego przyszli tego dnia do kościoła. „Proszę Pani – wspominała ze smutkiem – nikt spośród setek przepytanych przeze mnie osób nie powiedział, że z miłości do Boga, z miłości do Chrystusa. Oni tam przychodzili z przyzwyczajenia, bo tradycja taka, bo ich rodzice i dziadkowie też chodzili.” Od czasu tego sondażu minęły lata, a nawet dziesiątki lat. W międzyczasie nasza polska rzeczywistość stała się dużo barwniejsza i atrakcyjniejsza – półki sklepowe zapełniły się towarami, telewizja – programami, pojawił się Internet, telefony komórkowe, świat stanął otworem (chociaż właśnie się zamyka). A kościoły sukcesywnie pustoszały. Całe moje dzieciństwo i młodość to msze „przestane”, ale już od wielu lat nie spotkałam się z sytuacją, w której dla wiernych zgromadzonych na niedzielnej Eucharystii zabrakłoby miejsca w ławkach.
Kiedy Kościół przestał być wrogiem dla państwa, a religia stała się przedmiotem nauczanym w szkole, kiedy uwolnienie rynku spowodowało ogromną dostępność wszelakiej literatury religijnej – od Pisma Świętego w różnych tłumaczeniach, poprzez klasyków duchowości, po pozycje współczesne, z powieściami chrześcijańskimi włącznie, wydawało się, że przekazywanie wiary kolejnym pokoleniom stało się znacznie łatwiejsze. Nasze dzieci nie musiały wieczorami wędrować do salek przy parafii, gdzie siostry zakonne i księża je katechizowali. Aby znaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące wiary, czy historii Kościoła, nie trzeba już przeszukiwać skromnej parafialnej biblioteki – można kupić pozycję, jaką się zechce, albo od biedy zapytać wujka Google. Modny „churching” pozwala wybrać się na mszę do takiego kościoła, który nam najbardziej odpowiada i słuchać tego księdza, którego homilie do nas przemawiają. Tyle ułatwień, tylko zamiast słodkich owoców – cierpkie jagody.
Wczoraj młodzi, bardzo młodzi ludzie tysiącami gromadzili się i przechadzali po Krakowskim Przedmieściu. W proteście przeciwko władzy. W imię rewolucji, o której bez żadnych już ogródek piszą na swoich facebookowych profilach: „My tu robimy rewolucję.” My? Jak każdą inną rewolucję, tak i tę robią rękami młodych starzy stojący w cieniu (ale to temat na inne rozważanie). Wśród tych młodych wielu, bardzo wielu jest tych, którzy byli chrzczeni, katechizowani, przygotowywani do I komunii świętej, a często i bierzmowani. Teraz mażą sprayem po ścianach kościołów, wyzywają duchownych i tych odważnych, którzy mają czelność im się przeciwstawić, broniąc świątyń.
Czy jest cokolwiek, co jako zwyczajni katoliccy rodzice możemy zrobić dla naszych dzieci – zarówno tych, które powędrowały w protestach na ulice jak i tych, które jeszcze mamy w domu?
No cóż, po latach dopadły nas – polskich katolików – konsekwencje traktowania wiary jedynie jako tradycji. Doświadczamy skutków duchowego i intelektualnego lenistwa, bo nie dbaliśmy o żywą relację z Bogiem i nie zgłębiliśmy wiedzy o swoim Kościele, nie znamy historii chrześcijaństwa, a często historii w ogóle, pozwalaliśmy, żeby inni za nas myśleli. To sprawia, że jesteśmy podatni na medialne manipulacje i bezbronni w dyskusjach. Wstrząsające jest dla nas, kiedy nasze kościoły są napadane, ale nie znajdujemy odpowiedzi na pytania, czy zarzuty własnych dzieci. Co więcej – bardzo często nie jesteśmy dla nich przykładem żywej wiary i prawdziwej miłości do Chrystusa. Najwyższy czas uczciwie nad sobą pomyśleć i rzetelnie wziąć się do roboty. Bo tylko tyle i aż tyle, oprócz ufnej modlitwy, możemy zrobić.
ja już nie chodzę do kościoła sam nie wiem dlaczego. Pamiętam jak byłem nastolatkiem uczęszczałem do grupy modlitewnej przy kościele. Jakoś moja wiara rozpłynęła się i chyba już nic z niej nie zostało, a szkoda.