Świadectwa

Michałkowe cuda

Bernadeta i Jarek Stasyszynowie poznali się na studiach i chociaż ostatecznie żadne z nich nie zostało fizykiem, to odnaleźli siebie. Założyli rodzinę. Mieszkają w Kudowie-Zdroju. Przez dwadzieścia lat regularnie co półtora roku witali na świecie kolejne dziecko: Maję, Igę, Karolinę, Anatola, Mariannę, Łucję, Jana, Helenę.

Cesarskie cięcie

Helenę Bernadeta urodziła w domu, a poród odebrał Jarek. „Prosiłam św. Joannę Berettę Mollę, lekarza, o pomoc i czułam, jak ona podczas tego porodu trzyma mnie za rękę” – wspomina. Kiedy po raz kolejny zaszła w ciążę, była pełna optymizmu – po szczęśliwym domowym porodzie spodziewała się, że wszystko dobrze się ułoży. Jednak tak się nie stało. 18 kwietnia 2018 r. w 37. tygodniu ciąży urodziła martwego synka – Michałka. „Wracałam do domu, a przede mną firma pogrzebowa wiozła moje dziecko – opowiada. – Nie tak miało być. Czekaliśmy na dziecko zdrowe, żywe. Jego śmierć to był szok, rozpacz, pytanie: «Dlaczego?»”. Po wielu tygodniach Bernadeta sięgnęła po Ewangelię z tego dnia: „Jest wolą Tego, który Mię posłał, abym ze wszystkiego, co Mi dał, niczego nie stracił, ale żebym to wskrzesił w dniu ostatecznym” (J 6, 39). Jak mówi, było to bardzo trudne czytanie, lecz powiedziało jej najwięcej, jeżeli chodzi o tę sytuację.

Kiedy w szpitalu Bernadeta dowiedziała się, że serce Michałka nie bije, poprosiła, by ciążę rozwiązać przez cesarskie cięcie. Chciała mieć bliznę, trwały ślad po swoim dziecku i to, o dziwo, przekonało lekarza. Podczas zabiegu okazało się, że ma na jajowodzie ogromny guz. To oszczędziło jej kolejnej operacji, a był to dopiero pierwszy z Michałkowych cudów.

Olga

Michałek miał być ostatnim dzieckiem w rodzinie. Bernadeta miała już swoje lata, dzieci były odchowane. Wyszli z pieluch. Jednak niedługo po śmierci synka okazało się, że Bernadeta znów jest w ciąży. „Oddałam się w pełni do dyspozycji Pana Boga. To ma być Jego plan na moje życie, a nie mój” – wraca do tamtych chwil. Lekarz skierował ją na badania prenatalne z krwi. W Wielki Czwartek 2020 r. pojechała po odbiór wyników do odległego o 40 km ośrodka zdrowia. Sama, bo w tym pandemicznym czasie nie było innych możliwości. Lekarka szorstko zakomunikowała: „Będzie miała pani dziecko z zespołem Downa”. W głowie Bernadety pojawiły się pytania: „Na jakiej podstawie takie rozpoznanie? Samego badania krwi? Bez sprawdzenia przezierności karku?”. Mimo to w pełni zaufała diagnozie. „Od momentu, kiedy ją usłyszałam, zaczął się dla mnie Wielki Piątek” – wspomina.

Bernadeta nie zgodziła się na amniopunkcję. Poddała się tylko w odległym Wrocławiu badaniom nieinwazyjnym, dzięki którym udało się ustalić, że Olga, którą nosiła pod sercem, ma prawidłowo rozwinięte wszystkie narządy. Ponieważ diagnoza zespołu Downa była nadal podtrzymywana, małżonkowie zaczęli szukać informacji na ten temat. Perspektywa dojeżdżania wiele kilometrów w celu zapewnienia dziecku odpowiedniego wsparcia i rehabilitacji bardzo ich frustrowała. „Po śmierci synka, gdy mieliśmy tyle dzieci do wychowania i cały związany z tym codzienny trud, to była diagnoza druzgocąca” – podkreśla Bernadeta. Nie mówili o niej dzieciom. W trakcie tej ciąży Bernadeta czuła się bardzo źle psychicznie. Nie mogła sobie z tym poradzić, ale na co dzień musiała być sprawna i dyspozycyjna dla dzieci.

Zdrowa córeczka

Przyszedł 6 października 2020 r. – dzień zaplanowanego cesarskiego cięcia. To był czas pandemii. „Jarek odstawił mnie pod bramę szpitala jak samochód do mechanika. Przeszłam przez nią, zamknęła się i zostałam sama. Kiedy siedziałam już w sali przed zabiegiem, przebrana w szpitalne ubranie, trzęsąca się z zimna i emocji, nieustająco się modliłam i to dawało mi wytchnienie” – wspomina Bernadeta. Wzywała pomocy św. Jana Pawła II – papieża rodziny, św. Joanny Beretty Molli, św. Dominika, św. ojca Pio – patrona rodzin wielodzietnych. W końcu przyszedł moment operacji. Olga przyszła na świat. Gdyby urodziła się z zespołem Downa, miała być przetransportowana do Wałbrzycha, 80 km od Kudowy-Zdroju. „Patrzę po oczach położnych i pielęgniarek. Nikt nic nie mówi, a ja czekam, nie jestem w stanie o nic sama zapytać” – opowiada Bernadeta. Nie doczekała się żadnego komentarza medyków. Kiedy przewieziono jej córeczkę, nie mogła się w niej dopatrzyć żadnych znamion zespołu Downa. Lekarzy zbywali ją, dostawała też sprzeczne sygnały – ktoś mówił, że wszystko jest w porządku, ktoś inny, że trzeba czekać do wypisu. Cały czas żyła ze świadomością, że dziecko jest chore. Po tylu miesiącach nie docierało do niej, że mogłoby być inaczej. Czwartego dnia otworzyła się przed koleżankami w sali i opowiedziała swoją historię. One też potwierdziły, że dziewczynka wygląda jak zupełnie zdrowe dziecko. Spływały wyniki kolejnych badań, wszystkie prawidłowe. Dopiero kiedy Bernadeta miała w ręku wypis ze szpitala i przeczytała, że córka dostała 10 punktów w skali Apgar, dotarło do niej, że po raz kolejny w swoim życiu doświadcza cudu, bo z Olgą wszystko jest w porządku. To był dzień, w którym po długich 26 tygodniach udręki przeżyła moment zmartwychwstania. Niemniej to, jak w XXI wieku mogła dostać taką diagnozę, którą lekarz podtrzymywał przez cały czas trwania ciąży, a dziecko mimo to urodziło się zdrowe, wciąż ją zastanawia.

„Dziś myślę, że Michał dał życie Oldze. Byłam po czterdziestce i nie zdecydowalibyśmy się na kolejne dziecko. Czasem mówimy, że zachował się jak dżentelmen i ustąpił miejsca dziewczynie” – uśmiecha się Bernadeta. Na małym grobie jej syna jest wyryty cytat z „Władcy pierścieni” J.R.R. Tolkiena: „Nie na zawsze przykuci jesteśmy do kręgów świata, poza nim istnieje coś więcej niż wspomnienie”.

Artykuł ukazał się w miesięczniku Tak Rodzinie.

Foto: Archiwum domowe rodziny Stasyszynów.

O autorze

Marta Dzbeńska-Karpińska

Z wykształcenia politolog i manager, z wyboru fotograf i dziennikarz. Autorka książki i wystawy „Matki: mężne czy szalone?” Żona i mama trójki dzieci. Fanka czarno-białej fotografii analogowej. Bardzo lubi ludzi, spacery i muzykę, a niekiedy także gotowanie.

Leave a Reply

%d bloggers like this: