Jest taki dźwięk, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Wyobraźcie sobie wazon z grubego szkła (taki, który nie tak łatwo rozbić), spadający z kredensu na drewnianą podłogę. Albo dużą, drewnianą kolumnę, przewróconą na jeden bok. Uderzenie solidnego młota o grubą deskę. Jedno, mocne, konkretne uderzenie; głuche, bez żadnego rezonowania; takie głębokie „łuP!” o twardą, suchą i nieczułą podłogę, oczywiście nagłe, niespodziewane, bez żadnych wstępów i dźwięków przepowiadających.
Mniej więcej taki efekt daje walnięcie główki kilkumiesięcznego berbecia o drewniany parkiet, tudzież zimną i błyszczącą glazurę. Bardzo dobrze znamy ten dźwięk.
Ktoś już podejrzewa, że zamieniliśmy się z Elą w rodziców-sadystów, ukrywających się za pozorem spokojnej i poukładanej rodzinny, za drzwiami której tak naprawdę odchodzą jakieś brutalne eksperymenty na dzieciach? Spokojnie, na razie odłóżcie telefonowanie na policję – to tylko Basia zaczęła… chodzić!
No dobrze, może termin „chodzić” jest trochę na wyrost, w każdym razie: przemieszcza się w tempie błyskawicznym, w swoim ekspresowym rozwoju skrzętnie pominęła etap nauki siadania (teraz to nadrabia, cwaniura), no bo po co to komu: gdy już przyswoiła zwinne raczkowanie i eksplorację całej powierzchni płaskiej niczym odkurzacz automatyczny, to od razu przeszła do etapu wspinania się i sięgania gdzie tylko się da (tam, gdzie się nie da, również). Siedzenie to nuda, tak w bezruchu, niby pod ręką są jakieś zabawki, no ale przecież metr dalej jest coś innego, i jak można tak spokojnie siedzieć, gdy to coś innego tak kusi i nęci, np. wiszące klucze, gniazdko w ścianie (Pokojowy Nobel dla producenta zaślepek!), krzesło, nogi mamy lub taty, stojący zegar, prowokacyjnie leżący pies, zgrzewka wody, otwarta zmywarka (koniecznie chce się chyba w niej wykąpać), czy cokolwiek innego. W myśl zasady: wszystko jest po to, żeby to wziąć!
Mała łepetyna nie mogła jednak długo dojść w swoim małym rozumku, że gdy już stanie, bo taka silna i dzielna przecież, następne nogi się wyprostują, a ręce sięgną najwyżej jak potrafią, to potem wyjścia są dwa: albo jakiś dorosły uratuje i weźmie na ręce – albo łuP! do tyłu. Na początku liczba jednego i drugiego rozwiązania w zasadzie była taka sama, później nasze inteligentne dziecko zauważyło chyba, że gdy tak łupnie do tyłu i rozedrze się na cały regulator (skąd takie małe dzieci mają tyle siły w głosie? niesamowite…), to mama lub tata weźmie na ręce i przytuli, choćby nie wiem co ważnego wtedy zrobił/a – więc w sumie opłaca się polecieć do tyłu, chwilę przecierpieć, a na koniec jest korzyść.
Efekt: koniec już ze spuszczeniem oka z Basi. Koniec z położeniem jej samej w naszym łóżku (albo bez ciągłego zaglądania i nasłuchiwania). Wygrał strach przed zrobieniem jej sobie samej realnej krzywdy – bo, chociaż sprawdza się reguła, że pijany i niemowlę krzywdy sobie nie zrobi, to przy takim niemogącym usiedzieć w jednym miejscu małym cwaniaku wolimy dmuchać na zimne. Już nawet rozglądaliśmy się po necie, czy robią jakieś kaski dla takich skrzatów… Zwłaszcza po ostatnim guzie na pół czoła, które to to sobie nabiło, chcąc koniecznie sprawdzić, co takiego jest za krawędzią łóżka rodziców. Nigdy więcej małego nosorożca, tym bardziej gdyby reszta rodziny – na czele z dziadkami – miała go zobaczyć (kochani ludzie, nie ma to tamto, ale po co mają myśleć, że ich wnuczka to małe kamikadze)!
Obecnie nadrabiamy zaległości w edukacji rozwojowej i coraz chętniej siedzimy, prosto i sztywno (wcześniej, myślę, że była po prostu za słaba na takie siedzenie) – chociaż nogi są przy tym tak poplątane, że w efekcie wychodzi jakaś kombinacja siadu chińsko-tureckiego. Ale w porządku, dzięki temu można było zakupić ikejskie krzesełko do karmienia i ruszyło Basiowe centrum dowodzenia z własnym stoliczkiem i wygodną miejscówką do przypatrywania się wszystkiemu z wyższej perspektywy, albo do rzucania w Grandę zabawkami, choć ona sama woli, gdy spada jedzenie – o jedzeniu (tak tak, zaczęliśmy nowe pozapiersiowe pokarmy), to będzie chyba jakiś oddzielny wpis, bo temat jest zbyt szeroki.
W każdym razie, jakby na to nie patrzeć, nasza córka zrobiła swój pierwszy krok tuż przed ukończeniem 7. miesiąca życia. No, wiadomo, z trzymaniem za ręce, asekuracją i takimi tam. Ale zrobiła. Chodzi! Staje na palcach, wspina się, podpiera, trzyma czego się da (albo czego się nie da, bo bardzo jest zdziwiona, że ruszające się drzwiczki od kojca, albo w ogóle jakieś drzwi, nie są stabilną podporą do chodzenia). Nie wiem, czy to dobrze, niby w porównaniu z innymi dziećmi w jej wieku (albo nieco starszymi) przychodzi do głowy, co zrobić, trochę rodzicielskiej dumy i satysfakcji, że np. inny berbeć, starszy o kilka miesięcy, „właśnie zaczyna raczkować” (phi!) – ale czy to tak do końca wspaniale, to nie jestem przekonany, bo przecież te kości są jeszcze takie kruche i nie do końca sprawne, chybotliwe, odruchy jak u pijanego, kolebie się to małe ciałko na wszystkie strony, ech.
Uspokaja nas jedynie fakt, że wszystkie mądre głowy twierdzą, że każde dziecko rozwija się po swojemu – a przecież my wcale nie popędzamy tak Basi, żeby szaleńczo awansowała na kolejne stopnie rozwoju o dwie klasy naraz, nie stoimy i nie kibicujemy: dalej!, wstawaj!, do góry!, sama sobie radź!, musisz być lepsza!, brawo!, nie leżeć, chodzić! – tylko ona tak sama. Nic nie pomagało poskramianie tego pędu ku górze, ciągłe odkładanie, wspólne leżenie na podłodze; zawsze wygrywała mała alpinistka.
Przy okazji różnych artykułów i felietonów o pierwszych krokach swojego dziecka, wielu rodziców-autorów pisze wzniosłe zdania typu: Ciekawe, gdzie te nogi ją (jego) poniosą i tym podobne. Ja chyba wiem, gdzie: tam gdzie dzieje się coś ciekawego, ciekawszego niż w obecnym miejscu!
Leave a Reply