Jesteśmy w drodze na nasze wyczekane wspólne wakacje. Tylko we dwoje przez cały tydzień. Dzieci zaopiekowane, a my zrobimy coś dla naszego małżeństwa. Dawno nie mieliśmy takiej okazji, w ciągu roku szkolnego dzień mija za dniem z prędkością światła, wczesne pobudki, intensywne dnie, wypełnione do późna zajęciami. W weekend sprzątanie, nadganianie rodzinno-towarzyskich zaległości, czasem praca i to wyjazdowa. Ciężko się w tym wszystkim odnaleźć i czasami wymieniamy się już tylko informacjami o dzieciach, obowiązkach i sytuacji politycznej. Wspólne wakacje stają się wręcz małżeńską koniecznością 😉
Ale od początku wszystko idzie na opak. Ja jestem chora, więc wyjazd się opóźnia. Kiedy w końcu wsiadamy do samochodu ten się psuje i to za daleko od domu, żeby był sens do niego wracać. Silnik traci moc, wleczemy się jak traktor, a przed nami kilkaset kilometrów. W dalszej kolejności psuje się atmosfera między nami. Sześć i pół godziny jedziemy w grobowej ciszy, niekiedy przerywanej niemiłymi docinkami i wrednymi komentarzami, które serwujemy sobie nawzajem. Dawno już tak się nie pokłóciliśmy. Robi się późno i ciemno. Jesteśmy już blisko celu, kiedy pojawia się ten TIR. Wisi nam na ogonie, próbuje wyprzedzić na moście i na zakręcie. Kiedy w końcu na przeciwległym pasie robi się pusto, mąż robi maksymalnie dużo miejsca i dodatkowo zwalnia, żeby ciężarówka mogła nas bezpiecznie wyprzedzić. Wtedy jej kierowca usiłuje zepchnąć nas z drogi. Po prawej stronie mamy rów i pasmo drzew. Po raz pierwszy w życiu krzyczę ze strachu. Wielkie doświadczenie męża za kierownicą i niewątpliwa pomoc Kogoś, kto nad nami czuwa sprawia, że nie lądujemy w rowie. Jesteśmy zszokowani. Pełni niedowierzania i napięcia jedziemy dalej, by w końcu wtoczyć się na podwórze przy Sanktuarium Matki Bożej Strażniczki Wiary Świętej w Bardo. Wysiadamy z samochodu, witamy się z gospodarzem tego miejsca Ojcem Mirosławem i czujemy jak ogarnia nas pokój. Wrażenie jest niesamowite po tej długiej i bardzo nieprzyjemnej podróży. Spoglądamy na siebie z niedowierzaniem i ulgą.
Potem wspinamy się na wysokie trzecie piętro szerokimi drewnianymi schodami, po których chodził kiedyś jeden z braci Napoleona, gdy stacjonował tu ze swoimi oddziałami. Na jasnej ścianie pokoju, który będziemy zajmować, wisi mały obrazek Matki Bożej. Mąż podchodzi do niego i czyta nie założywszy okularów: „Serce Mamy”. „Pomyliłem się” – mówi, a ja na to „Nie, nie pomyliłeś się” i uśmiechamy się do siebie.
U Mamy spędzimy tydzień. Wydaje nam się, że ta ziemia jest ziemią Maryi. To miejsce pełne pokoju, przesycone Jej obecnością. Nic nas już nie wyprowadzi z równowagi – ani moje zdrowotne perypetie, ani przedłużające się czekanie na naprawę samochodu. A po tygodniu wrócimy do domu tak wypoczęci i odprężeni, jak po miesiącu w najlepszym kurorcie. Bo nie ma jak u Mamy…
Leave a Reply