Sporo ostatnio w Polsce przetoczyło się dyskusji na temat edukacji domowej, postanowiliśmy sprawdzić jak to wygląda w innych krajach. Poprzednio publikowaliśmy artykuł Racheli Murackiej, dziś publikujemy drugą część listu od naszej czytelniczki z USA (nazwisko do wiadomości redakcji). Pierwszą część możecie przeczytać TU.
Nasza przygoda z edukacją domową zaczęła się, gdy starsza córka skończyła 5 lat. Mówiła po polsku, a z angielskim była na bakier. Wynikało to z naszego świadomego działania – do 5 roku życia robiliśmy wszystko, by oswoiła się z językiem polskim, by miała silne podstawy swojego ojczystego języka. Byliśmy pewni, że szybo nauczy się angielskiego, i nie pomyliliśmy się.
Edukacje domową zaczęliśmy od poziomu przedszkola. Kupowaliśmy książeczki, ćwiczenia, rysowanki, by oswoić córkę z językiem angielskim. Rok później umiała już mówić w tym języku i pisać proste wyrazy. Tak przygotowana zaczęła naukę w pierwszej klasie edukacji domowej.
Tak samo postępowaliśmy później z młodszą córką. Mieliśmy już przetarte szlaki i wiedzieliśmy, jakich błędów unikać. Młodsza była też nieco odważniejsza. Pamiętam, że gdy miała 5 lat, wdała się z naszą sąsiadką w rozmowę używając swojego polsko-angielskiego języka. Była przy tym tak zajmująca, że sąsiadka przez 15 minut słuchała uważnie jej wyjaśnień. Wtedy upewniłam się, że mieliśmy rację tak późno wdrażając język angielski swoim dzieciom – one sobie i tak świetnie poradzą. Obecnie mają 13 i 16 lat i między sobą rozmawiają po polsku, a na zewnątrz po angielsku. W domu mówimy wyłącznie po polsku. I to jest naturalne.
Zawdzięczamy to też edukacji domowej. Mąż uważa, że gdyby poszły do publicznej szkoły, szybko byśmy je stracili – zaczęłyby pewnie kwestionować naszą regułę używania w domu języka polskiego, porównując domy swych rówieśników. Trudniej byłoby nam wtedy wpoić im polską historię i kulturę. A tak to czują się Polkami i są z tego dumne. Kochają swoją ojczyznę. Podkreślają to na każdym kroku. Zdarzają się zabawne sytuacje, gdy ktoś widząc, jak rozmawiają ze sobą po polsku, myśli że nie znają angielskiego. Mówi coś o nich, a one mu odpowiadają perfekcyjnym angielskim.
Trudne początki
Decyzje o edukacji domowej w zasadzie podjął mąż. Mnie tylko o tym powiadomił. Burzyłam się, bo miałam inne plany. Chciałam studiować, pracować, a nie siedzieć w domu. Na początku było mi więc bardzo ciężko. Musiałam na nowo przemyśleć swoje plany życiowe. Mąż zachęcał mnie do kontynuowania studiów, ale też obciążył nie małym brzemieniem. Spadł na mnie ciężar zorganizowania naszym dziewczynkom tzw. social life. Mąż zajął się stroną edukacyjną. Zdecydował, że trzeba znaleźć szkołę, która prowadzi program edukacji domowej, wydaje dyplomy na koniec roku i przechowuje transkrypty. Nie chciał mieć nic do czynienia z lokalnym szkolnictwem i ich nadzorem. Zdawał sobie sprawę, że jeśli dziewczynki zdecydują się na studiowanie w Polsce, będą potrzebowały dokumentacji potwierdzającej ukończenie szkoły w USA. Wybór padł na niepubliczna szkole, która od lat prowadziła edukację domową. Całą infrastrukturę zapewniała szkoła. Po zapisach i opłaceniu czesnego, otrzymaliśmy paczki z książkami, metodykę, przybory do laboratoriów i projektów, które były wymagane w danym roku oraz testy, które mieliśmy nadzorować. Każda z dziewczynek otrzymała też nauczyciela, którego zadaniem było sprawdzać nadesłane przez nas testy, i robić na ich podstawie raport o postępach naszych dziewczynek. I tak jest do teraz.
Wirtualny eksperyment
Starszą córkę, która jest już w liceum, zapisaliśmy ją do nowo powstałej wirtualnej akademii. Był to nowy projekt jej dotychczasowej szkoły która prowadziła program edukacji domowej. Wydawało się nam, że to będzie coś wspaniałego. Za pośrednictwem portalu każdy nauczyciel prowadził swój przedmiot. Kontakt z nauczycielem był telefoniczny i mailowy. Każdy przedmiot miał dział testów, projektów, i krótkie wykłady. Rola nauczyciela sprowadzała się do oceny testów i projektów, reszta spoczywała na uczniu. Wiedzy nie przekazywano, a tylko naprowadzano ucznia, gdzie w Internecie może jej poszukać. Nie było książek, ale za to określano, ile czasu uczeń ma spędzić nad danym tematem. Dziecko miało obowiązek spędzania przed komputerem osiem godzin dziennie. Córka zaczęła skarżyć się na bóle głowy i wstręt do komputera. Byliśmy tym przerażeni.
Na dodatek komputerowe testy sprawdzające wiedzę miały zaprogramowany tylko jeden typ rozwiązań i nawet inny zapis liczb w zadaniu matematycznym powodował błąd. Musieliśmy przeglądać wszystkie te testy i raportować nauczycielowi o błędach programu testującego. Było to frustrujące i pochłaniało mnóstwo czasu.
Zdecydowaliśmy więc, że wracamy do klasycznej metody nauczania, gdzie jest książka, zeszyt, a komputer traktujemy jako dodatkową pomoc w nauce. Było nam trudno znaleźć liceum, które prowadziłoby program edukacji domowej i było akredytowane przez stan. Udało się nam wreszcie znaleźć katolicką szkołę w Virginii. Była to szkołą poza obrębem naszego stanu, ale miała akredytację międzystanową.
Mieliśmy do wyboru jeszcze inna kusząca opcję, często wybieraną przez uczniów pobierających naukę w domu. Uczeń, który skończył 16 lat może połączyć liceum z collegem. Po skończeniu liceum taki uczeń ma już zaliczone dwa lata collegu. Nie zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie, bo chcieliśmy by nasze dzieci nie uczestniczyły w wyścigu szczurów, ale miały czas na rozwijanie swoich pasji.
Leave a Reply