Zaczęło się od powrotu.
U mnie najczęściej zaczyna się w drodze, bo wtedy myśli, nie przynaglane i nie strofowane przez żadne „musisz”, należy” i „trzeba”, mogą swobodnie popłynąć.
W moich powrotach – i w ogóle w podróżach – zazwyczaj towarzyszy mi różaniec. Tamtego wieczoru z początku było tak samo. Jednostajny warkot silnika, odgłos kroków wsiadających i wysiadających podróżnych, czasem jakieś słowo, powiedziane głośniej przez kogoś – to wszystko w niepojęty dla mnie sposób wplatało się w moją modlitwę, ogarniającą wszystkich i wszystko wokoło. Oczywiście, zdarzają się też podróże niespokojne, głośne, byle jakie – ale o tych staram się nie pamiętać.
Tamtego wieczoru było zimno. Mróz jeszcze nie, ale coś więcej niż przymrozek. Wiatr też był odczuwalny, więc tym chętniej wsiadłam do autobusu, kiedy nadjechał i zatrzymał się na przystanku.
Zajęłam miejsce przy oknie. Kilkadziesiąt – pewnie nie mniej niż 40 – minut jazdy.
Twarde paciorki, przesuwane w palcach, odmierzają tą drogę – i zwyczajnie pilnują mnie, żebym nie odmówiła dziesiątki z dwudziestu „zdrowasiek”. Stoimy przed skrzyżowaniem. Kiedy zapala się zielone światło i ruszamy dalej, słyszymy: „Następny przystanek (tu nazwa) – na żądanie”. Dlaczego to mnie tak mocno poruszyło? Nie wiem. Bywało, że kilka razy dziennie słyszałam te słowa, przyjmowałam to za oczywistość, ktoś tak to nazwał, tak jest i już. Można nacisnąć guzik sygnalizujący kierowcy, że chcemy wysiąść, „zażądać”, aby się zatrzymał…
Jest w nas coś takiego, co sprawia, że lubimy mieć władzę. Lubimy żądać, wydawać polecenia; lubimy mieć posłuch i lubimy, kiedy się z nami liczą. Przystanek na żądanie stał się uzusem, zwyczajowym zwrotem, którego używamy i który przyjmujemy. Społeczeństwo żądaniowe, można rzec, roszczeniowe i wymagające.
A gdyby tak – przemianować „przystanek na żądanie” na „przystanek na życzenie”? Jakoś tak chyba milej i łagodniej brzmi. Mogę poprosić kierowcę, a on spełni moje życzenie i się zatrzyma. Tak samo działa, a jakże inaczej się o tym myśli.
PS. Potem było jeszcze kilkanaście przystanków, z których jeszcze kilka było takich właśnie – nieobowiązkowych, a ja za każdym razem słyszałam ten komunikat coraz głośniej i donośniej. Kiedy więc usłyszałam: „Dworzec PKP – koniec trasy” – wysiadłam pierwszymi drzwiami i podziękowałam panu kierowcy. Uśmiechnął się i powiedział: „Nie ma za co, i tak tędy jechałem”.
Leave a Reply