Dzieci

Zakupy z dziećmi czyli szkoła przetrwania

To historia stara jak świat: pewnego dnia postanowiliśmy z mężem wybrać się na zakupy do centrum handlowego. Może „postanowiliśmy” to nie do końca dobre słowo. Raczej: zostaliśmy zmuszeni przez okoliczności. Bo chrzest święty naszej córeczki tuż tuż, a matka (czyli ja), która przytyła w ciąży trzydzieści kilogramów i po ciąży zgubiła już tylko połowę (nie trzeba było oszukiwać się, że te trzydzieści kilogramów to masa dzieciątka…) nie ma co na siebie włożyć. Pozostałym członkom rodziny także przydałoby się coś kupić. W codziennym kieracie nie ma przecież czasu na takie kaprysy jak moda.
Wybieramy się więc na zakupy. Wyjazd spontaniczny? No proszę Was! Te czasy, gdy można było ot tak sobie wyskoczyć do marketu odeszły w siną dal. Teraz najważniejsze jest ustalić plan działania. A więc najpierw drzemka Jerzyka (tak ma na imię nasz niespełna dwuletni synek), potem obiad, bo przecież głodne i niewyspane dziecko to nie dziecko, a potworek, potem karmienie Reginki (nasza niespełna dwumiesięczna córeczka), spakowanie torby (naprawdę jedziemy tylko na zakupy? to po co mi w takim razie wypchana po brzegi torba???), przebranie dzieci, spakowanie wózka i wreszcie możemy ruszać w drogę. Rodzice szykują się w tak zwanym międzyczasie. To nic, że nie zdążyłam umyć włosów. Jestem matką, można mi więc wybaczyć nietwarzową fryzurę.
Ledwo docieramy na miejsce, Reginka otwiera czarne ślepka i krzykiem domaga się mleka. Jerzyk krzykiem domaga się wyjścia na zewnątrz. Mąż zabiera synka do sklepu z zabawkami, a ja karmię córeczkę w zamkniętym samochodzie. Potem pakuję Malutką w wózek i ruszam do pierwszego sklepu na poszukiwanie ładnej sukienki. Dociera do nas mąż z Jerzykiem i ani się obejrzę, a mąż znika w dziale męskim, a ja próbuję ogarnąć dwoje dzieci, z czego jedno biega po sklepie, a drugie krzyczy, bo znów chce się przyssać do piersi. Klienci patrzą na mnie jak na wyrodną matkę. Tymczasem jestem nieomal święta. Biorę Reginkę na ręce i pilnując wózka i torby z pieniędzmi, biegam sobie za Jerzykiem, wciąż łagodna jak baranek, ba! nawet uśmiechnięta. Dziwne, że ci sami klienci nie zwracają najmniejszej uwagi na inną matkę, elegancką, z jak najbardziej twarzową fryzurą (tak, ona zdążyła nie tylko umyć i ułożyć włosy, ale i ufarbować je na blond), która lodowatym głosem straszy swojego trzyletniego jedynaka, że jeśli nie będzie grzeczny, to odda go ochroniarzowi, a ten zamknie go w ciemnej piwnicy. Ja oczywiście nie wytrzymuję i zwracam pani uwagę, że w ten sposób nie mówi się do dziecka. Kobieta odchodzi, ciągnąć malca za rękę. Ech.
Mąż przychodzi i pyta mnie, co sądzę o oliwkowych spodniach, które wybrał. Mnie puchnie głowa. Zostawiam go z synkiem, a sama idę karmić do przymierzalni, bo Reginka wrzeszczy tak, jakby umierała z głodu. Złośliwość losu sprawia, że wszystkie boksy są zajęte, siadam więc na ławeczce w poczekalni tuż obok grubszej kobiety w średnim wieku. Wdajemy się w pogawędkę o dzieciach. Reginka wreszcie zasypia, kołysana w wózku. Mąż, zdjęty litością, zabiera dzieci do sklepu z zabawkami. Mam więc trochę czasu, by rozejrzeć się za tą nieszczęsną sukienką. Po godzinie, zziajana i potargana, ponaglana telefonicznie przez męża, dezerteruję. Muszę pogodzić się z tym, że moda nie jest przystosowana dla kobiet o rozmiarze 42. Wracamy do domu umęczeni, z pustymi rękoma, zaklinając się, że nigdy więcej nie pojedziemy na zakupy. Przynajmniej do czasu, aż nasze dzieci nie podrosną. Czyli… spróbujemy za miesiąc.

Daria Kaszubowska

Tekst został wyróżniony w naszym Rodzinnym Konkursie Literackim
FotoStewart Black / Foter / CC BY

O autorze

Historie Rodzinne

Leave a Reply

%d bloggers like this: