Rodzina

Władek i okolice, czyli Wakacje w Pigułce 2017 cz. I

Lato już nam uciekło, ale jeszcze na jego ostatnim tchnieniu mamy dla Was wakacyjne scenariusze na kolejny sezon. Przydadzą się szczególnie tym, których ogranicza budżet lub limit urlopu. A przecież same wakacje z dziećmi to nie jest prosta sprawa. Tym razem dwa przepisy na to, jak ruszyć w Polskę z maluchami i mieć z tego mnóstwo radochy. Wszystko sprawdzone na naszej rodzinie w sezonie 2017. Zapraszam.

Tato! Lato!

Różnie się w życiu plecie. U nas w tym roku uplotło się tak, że u progu wakacji mieliśmy kryzys finansowy, logistyczny i mgliste przeczucia, co będzie dalej. Nie mogliśmy więc pozwolić sobie na wakacje w wypasionym hotelu czy szaloną objazdówkę przez pół Europy. Jednocześnie nie chcieliśmy rezygnować całkowicie z wakacyjnych wypadów, bo uważamy, że są one szalenie wartościowe zarówno dla nas jako małżeństwa, jak i dla dzieci. Trochę musieliśmy kombinować, ale z ograniczonych zasobów urlopu i środków finansowych wykroiliśmy dla siebie dwa świetne wyjazdy i jeśli ktoś znajdzie się w sytuacji podobnej do naszej, bez zbędnych ceregieli możemy sprzedać swój przepis na sukces.

Nad morze

Ten wyjazd potraktowaliśmy trochę jak świętowanie naszej piątej rocznicy ślubu. Kilka dni dla naszej rodziny. Ze względu na moją operację, wyjazd zaplanowaliśmy na delikatnie wydłużony weekend czerwcowy.

Nie wiem jak Wam, ale mnie wakacje nad polskim morzem nie kojarzą się najlepiej. Nie dlatego, że mam jakąś awersję do piachu i słonej wody, wręcz przeciwnie – ja uwielbiam bałtyckie plaże. To czego nie mogę ścierpieć, to tłum, kiepska infrastruktura i drożyzna nieproporcjonalna do oferowanej jakości. Jednak chcieliśmy w końcu pokazać naszym dziewczynkom prawdziwe morze, wydmy, małe muszelki, złocisty piasek. To, co najpiękniejsze i zakodowane w moim obrazie sielskiego dzieciństwa i beztroskich wakacji. Kluczem do sukcesu naszego wyjazdu było dobranie właściwego terminu – początek czerwca wypada jeszcze przed właściwym sezonem wakacyjnym, pogoda jest już sprzyjająca, a na plaży jeszcze pustki, większość kramów i bud zamknięta. Uff…

Kierunek i termin wyznaczyliśmy dość sprawnie – równie szybko zdecydowaliśmy się przerzucić z szos na szyny. Podróż pociągiem z dziećmi to świetna sprawa i bardzo polecamy ten wybór. Daje on swobodę poruszania się i zabawy, a w porównaniu z samochodem krótszy czas przejazdu i znacznie więcej atrakcji dla maluchów. Nam udało się dodatkowo upolować bilety w przedziale dla rodzin z dziećmi w pendolino i naprawdę czuliśmy się jak VIP. Wysoki komfort jazdy za przystępną cenę. Konieczność dokończenia podróży koleją regionalną nieco zaburzyła ten komfort, ale mając doświadczenie warszawskich pociągów podmiejskich uznałam, że było znośnie. Bazując na doświadczeniach latania po peronach i chowania się w przechowalniach bagażowych polecam bardzo kompaktowe pakowanie – nam udało się załadować do jednej dużej walizki

Wybór transportu kolejowego ukierunkował nasze poszukiwania miejsc noclegowych, tym bardziej, że zależało nam nad położeniem miejscowości nad otwartym morzem, a nie zatoką. Zdecydowaliśmy się na okolice Półwyspu Helskiego, a przeglądając oferty z Władysławowa znaleźliśmy apartament w atrakcyjnej cenie. My korzystaliśmy z oferty Family Homes i byliśmy zadowoleni (choć szczerze powiedziawszy nie spędzaliśmy tam zbyt wiele czasu).

Władysławowo niewątpliwie zachwyca plażami. Gdy Basia pierwszy raz trafiła na plażę była uosobieniem dziecięcej szczęśliwości. Zobaczenie zachwytu u tej małej osobistości wynagrodziło mi wszelkie niedogodności pobytu nad morzem. W docenieniu uroków plaży bardzo pomógł nam deptak ułożony wzdłuż linii wydm, dzięki niemu czasem zabranie ze sobą wózka na tę wyprawę nabierało sensu. Z pewnością taki plażowy chodnik przydaje się też osobom mniej sprawnym i mobilnym. Dla naszych maluchów sporą atrakcją była wycieczka do portu, gdzie można zobaczyć nie tylko różnego typu łodzie, ale też wędkarzy, zewnętrzny system nawigacji inne spojrzenie na morze.

Cały jeden dzień poświęciliśmy na wycieczkę na Hel, niestety mieliśmy pecha i wiatr porządnie nam wytrzepał głowy. Wystarczyła prezentacja w helskim Fokarium i krótki spacer po właściwie uśpionym miasteczku, abyśmy nabrali ochoty na powrót do domu i ciepłą herbatę.

Co łatwe do przewidzenia jednym z największych problemów nad morzem była kwestia wyżywienia. Moja aktualna dieta wyklucza większość pozycji z menu władysławowskich restauracji. Równie trudno było znaleźć lokal z sensownym jedzeniem dla maluchów. Natomiast to, co z pewnością możemy polecić, to dwie świetne miejscówki z rzemieślniczymi lodami: w kawiarence przyparafialnej (Żeromskiego 32) i „U Kojota” (Morska 32/6). No i jedna świetna restauracja z rybami polecana zgodnie przez wszystkich miejscowych – Smażalnia ryb u Golli – Klipper. Jednak niestety, żadne z tych miejsc nie oferuje specjalnych udogodnień dla maluchów, co najwyżej możemy liczyć na dziecięce krzesełko do karmienia.

Byliśmy jednak przygotowani na ten kryzys żywieniowy i na szczęście nasz apartament był wyposażony w aneks kuchenny, więc jakoś się ostatecznie dokarmialiśmy sami. Było to nawet znośniejsze dla naszego wakacyjnego budżetu, jednak nieco utrudniało planowanie aktywności w ciągu dnia.

W wietrzne, a pogodne dni plaża nadawała się jedynie do krótkich spacerów – Basia reagowała płaczem na smagające piachem podmuchy. Wtedy ratowały nas bezpiecznie skonstruowane chodniki i deptaki pozwalające na hulajnogowe szaleństwa. Czasami trafialiśmy też na place zabaw, np. na ul. Morskiej lub przy obszarze rekreacyjnym przy ul. Gdańskiej.

To co zmieniłabym w planowaniu naszego wyjazdu to kwestia wózka – my zabraliśmy ze sobą lekką spacerówkę, która okazała się funkcjonalna wyłącznie jako wózek na bagaże. Bardzo utrudniała nam przesiadki pociągowe, a na chodniki w samym Władysławowie była za słabo zamortyzowana. Ostatecznie najwygodniej było nam pozawijać się w chusty i nosidła, które dodatkowo dawały komfort bliskości dzieciom rozdrażnionym czy nadmiernie zmęczonym (w czasie naszego pobytu było słonecznie, ale bardzo wiało i po kilku godzinach na powietrzu byliśmy praktycznie ogłuszeni).

Nad morzem spędziliśmy w sumie pięć dni i muszę stwierdzić, że gdyby mi przyszło zostać tam o jeden dzień dłużej nie wiozłabym stamtąd pozytywnych wspomnień. Stopniowo uroki plaży i nadmorskich promenad zaczynały blaknąć w rosnącym tłumie turystów i ewidentnej brzydocie bud, banerów, zaniedbanych blokowisk. Na szczęście w tak krótkim czasie nacieszyliśmy się do syta widokami, skorzystaliśmy z dostępnych miejscowych atrakcji i wyjechaliśmy z niedowierzaniem wyobrażając sobie rodziny spędzające tu dwutygodniowe urlopy.

Trójmiejski suplement

Żeby dojechać do Władysławowa musieliśmy przesiąść się z pendolino na lokalne pociągi. Wykorzystaliśmy tę okazję, oddaliśmy bagaże do przechowalni i zrobiliśmy sobie małą wycieczkę po Trójmieście. Jadąc do Władysławowa zwiedziliśmy Gdynię, a wracając – Sopot. Była to świetna okazja do rozruszania się w podróży, zobaczenia paru atrakcji i przekąszenia czegoś w przerwie. Muszę przyznać, że dworce Trójmiasta aż zachęcają do takich wypadów: są bardzo piękne, a przy tym dostosowane do potrzeb rodzin z dziećmi. Mieliśmy tylko trochę problemu z oznakowaniem dworca – z Gdyni Głównej nie mogliśmy wyjść, a do dworca Sopot trudno trafić nie znając drogi przez centrum handlowe…

W Gdyni urządziliśmy sobie spacer ul. 10 Lutego aż do Skweru Kościuszki. Jeśli kiedyś będziecie wędrować naszą trasą, proszę zadrzyjcie nieco swoje głowy i przyjrzyjcie się architektonicznym perełkom, które można tam zobaczyć. Nam jeszcze w czasach przeddzieciowych udało się poznać historię tych budynków od rodowitego Sopocianina i świetnego gawędziarza, dzięki temu mogliśmy się rozkoszować nieoczywistym urokiem tych budynków.

Głównym celem, do którego zdążaliśmy w Gdyni było Akwarium Gdyńskie. To był absolutny strzał w dziesiątkę, świetny wybór przede wszystkim dla dzieci, ale my tez się nie nudziliśmy. Kolorowe akwaria z różnorodnymi lokatorami zajęły nas na długo, a Jadzię trochę przy okazji ululały.

Po wyjściu, straszliwie głodni skorzystaliśmy ze sprawdzonego już kiedyś miejsca pierogowego w Pierożku, a później uczęstowaliśmy się kawą i ciachem w Skwerek Cafe (dużo miejsca do zabawy dla dzieci).

Z kolei zwiedzanie Sopotu rozpoczęliśmy tradycyjnie wędrując Monciakiem w stronę wybrzeża. Trafiła nam się świetna pogoda, więc urządziliśmy sobie piknik w przepięknym Parku im. Marii i Lecha Kaczyńskich. Dla rozruszania Basi wykorzystaliśmy świetnie, tematycznie wyposażony plac zabaw przy tym przylegający do parku. Na koniec zapakowaliśmy dzieci w nosidła i przemaszerowaliśmy po molo. Zarówno deptak, park jak i molo w Sopocie robią wrażenie ekskluzywnego europejskiego kurortu, zadbane otwarte przestrzenie, ciekawy układ architektoniczny, dbałość o miejską zieleń i elementy małej architektury. A jeśli ktoś ma ochotę na romantyczny spacer wśród willi, starych kamienic i zalesionych wąwozów, to wystarczy delikatnie odbić w boczną uliczkę i już!

Przed podróżą polecamy jeszcze tylko posilić się w Browarze Miejskim – wbrew temu co mogłaby sugerować nazwa są gotowi na przyjmowanie dzieci (krzesełka, przewijak, uśmiechnięta i pomocna obsługa). Koniecznie zamówcie smażone szprotki – Baśka wtrąbiła nam prawie całą porcję.


Bez samochodu, bez wielkich walizek i bez wielgachnego budżetu spędziliśmy rodzinny czas nad morzem. Było fajnie, gdy przygrzewało słońce, ale równie sympatycznie gdy zawiewało nas mokrą mżawką. Ach! Byłabym zapomniała – obyliśmy się doskonale bez parawanu…

A już wkrótce o tym jak i gdzie wybraliśmy się na Mazury. Dowiecie się również, dlaczego warto podążać naszym śladem.

O autorze

Elżbieta Buczyńska

Warszawianka z pochodzenia, Piastowianka z osiedlenia. Z wykształcenia politolog i socjolog, z zamiłowania humanistka. Zawodowo związana z jedną z warszawskich korporacji. Aktualnie pełnoetatowa mama Basi. Razem z mężem, Jankiem, prowadzi blog ejtomy.pl. Kocha mądre książki, długie spacery i poezję śpiewaną.

Leave a Reply

%d bloggers like this: