Wiara

Hosanna!

1.

Nauczyłam się
że zegarek to złota rzecz.

Spadochron ratuje życie,
gdy się otwiera na czas.

Ujdzie kopytom świeżych zaprzęgów,
kto w porę zejdzie
z bitej drogi.

s. Bożena Anna Flak CSFN

2.

Było to wczesnym rankiem. Wrota wiodące na taras pozostawiono niedomknięte, tak że przez szczelinę pomiędzy odrzwiami wpadał lekki powiew wiatru. Niósł on ze sobą delikatny zapach kwitnących krzewów, których rosło wiele w przylegającym do pałacu ogrodzie. We wnętrzu komnaty panował półmrok, jak w rozpadlinie skalnej, do której zakradają się dopiero pierwsze promienie słońca. W jej rogu, za obszernym kamiennym stołem stał mężczyzna. Im dłużej trwał w tym miejscu, sylwetka jego stawała się coraz bardziej pochylona, tak że mogło się wydawać, iż z trudem stara się odczytać jakieś prastare pergaminy zapisane zbyt niewyraźnym pismem. Wokoło panowała głęboka cisza. Od czasu do czasu dał się jedynie słyszeć delikatny plusk wody. Ręce mężczyzny zanurzone były nieomal po ramiona w głębokiej misie. Miało się wrażenie, że usiłuje on zamknąć w objęciu całą płynną masę zebraną w naczyniu. Tymczasem dłonie obmywały się wzajemnie, niby mimochodem, na dnie misy. Zwierciadło wody pozostawało jednak niezmącone. Mężczyzna wpatrywał się w nie usilnie. Wargi jego były mocno zaciśnięte, brwi przybliżały się do nasady nosa, a oczy – niespokojne.

Trzeba bowiem wiedzieć, że każdego ranka widział tam wiele. Ukazywały mu się w tej wodnej toni mężczyźni, kobiety i dzieci, trybunały i sądy, i wojny. Przypatrywał się potędze cesarstwa i swojemu w niej miejscu. Oglądał na nowo sny z poprzedniej nocy, wciąż te same. Ale nade wszystko badał wzrokiem dzieła rąk swoich i nie dowierzał… W tych wszystkich obrazach usilnie poszukiwał jedności. Podczas gdy wypatrywał jej uważnie, tam – na dnie – dłonie jego obmywały wciąż jedna drugą. Mężczyzna ów nachylał się coraz głębiej. Miało się wrażenie, jakby wciąż daremnie usiłował ujrzeć coś w odbiciu własnej twarzy. Czubek jego nosa dotykał już tafli wody i zdało się, że zaraz cała jego głowa zanurzy się zupełnie w odmętach tej wodnej otchłani, gdy nagle dał się słyszeć głos:

– Piłacie, słyszałeś śpiew dzisiejszej nocy?

Mężczyzna zastygł na krótką chwilę w bezruchu, po czym jego dłonie wynurzyły się gwałtownie z głębi, niosąc falę wody prosto na twarz. Podniósł ciało znad misy i mrugając oczyma, odwrócił się w kierunku wrót tarasowych. Rysy jego oblicza skrzywiły się na krótką chwilę w nagłej konwulsji, jak gdyby niedosłyszał mówiącego do niego głosu.

– Spójrz! Synogarlica uwiła gniazdo w najwyższym z cyprysów. Gdy wieczorny wiatr niesie zapach winnych krzewów, ona śpiewa swą pieśń – myślisz, że nawołuje kochanka?

Prefekt Judei nałożył purpurową tkaninę na głowę i począł wycierać twarz. Trwało to dłuższą chwilę. Następnie poczynił krok naprzód, a promień słońca przeciął jego twarz. Wyglądała teraz jak wykuta z marmuru. Żaden skurcz nie mącił jej spokoju. Powiedział beznamiętnym głosem:

– Klaudio, błagam – jedźmy do Cezarei.

Janek Grzegorzewski

3.

Tym samym nożem, którym kroi się pieczywo, można zadać śmiertelny cios.
To samo naczynie, w którym podaję życiodajną wodę mojemu mężowi, złoczyńcy posłużyć mogłoby za czarę wypełnioną trucizną.
Każdego dnia człowiek musi wybierać między mądrością a głupotą, prawdą a kłamstwem, miłością a nienawiścią.

Obserwuję stale mojego męża, w którym niejednokrotnie walczy moralna powinność z ludzkim pragnieniem uznania i szacunku. Jak każdy z nas, on także staje przed wyborem, ale wybrać nie chce. Wychodzi z założenia, że półśrodki są w takim przypadku najlepszym rozwiązaniem. Trudno pozostać wiernym mądrości i prawdzie, szczególnie pod presją żądań i szaleństwa tłumu. To szaleństwo zdaje się swoją drugą sylabą namawiać do próżności, pójścia na łatwiznę, zboczenia z drogi sprawiedliwości.

Droga na skróty może paradoksalnie rozpocząć najdłuższą wędrówkę życia. Staje się bowiem początkiem błądzenia w labiryncie fałszu, z którego nie tak łatwo samemu się wyplątać. Podświadomie czuję, że w stosunku do człowieka, którego sądzić ma mój mąż, półśrodki nie powinny być stosowane. Wiem, że ten człowiek jest sprawiedliwy, a sądzący go za sprawiedliwością powinni się opowiedzieć. Płynące spokojnie życie uczy mnie cierpliwości i wiary w to, że głębokie pragnienia to plany, których realizację muszę odroczyć.

Może to dobrze, że jesteśmy krótkowzroczni, że nie widzimy tego co będzie. Gdzie byłoby wtedy miejsce na nadzieję, czekanie, marzenia? Codzienny pośpiech, szał i pogoń pożerają czasem ciszę, cierpliwość i spokój. A przecież powietrze wyrzucane z płuc w tym szaleńczym biegu, wcale nie rozwiewa wątpliwości…. raczej owiewa tajemnicą majaczącą w oddali przyszłość. Niełatwo być żoną prefekta Judei, który swojej pracy poświęca znaczącą ilość czasu. Mogę tylko czekać i być oparciem. Mogę wybierać nie głupotę, a mądrość, nie kłamstwo, a prawdę, nie nienawiść, a miłość.

Magdalena Bukowska

4.

„Nasz przyjaciel Łazarz zasnął, muszę więc pójść, aby go obudzić” [J 11,11]

Jest wieczór. Właściwie… środek nocy. I jest ciemno. Nie ma nikogo. Za oknem ciemno, w domu też ciemno. Betania nie jest już nawet domem biednych. Niczyim jest domem chwilowo.
Pod oknem siedzi on, pochylony mężczyzna. Nie śpi… Odlicza dni swojego Nowego Życia. Odlicza je na ścianie tuż obok. I w sercu. I choć lat ma już trochę, to Nowe Życie liczy w dniach. A właściwie w słowach: Jezus-Chrystus… Jezus-Chrystus. I w ręku trzyma pióro. Pisze coś na kartce. A właściwie chce pisać, bo list ma tylko trzy słowa na razie.
Słów tych nie widać.
Nie widać też wokół żadnych ludzi. Ile to było szumu jeszcze nie tak dawno?
Gdy całe miasto zbiegło się pod ten sam dom.
Gdy Maria i Marta płakały gorzko za umarłym bratem.
A on cztery dni leżał w swoim grobie. W ramionach śmierci. Z nogami i rękami przewiązanymi, z zasłoniętą twarzą. Był wtedy nie do poznania. Cuchnął. Po czterech dniach bez życia. I choć ciemność była podobna i był podobnie samotny, to wtedy pogrążał się w coraz głębszym śnie. W nieopisanym mroku. Pamięta z tego tylko strach i zimno, i ciszę. Był pewny, że powrotu już nie ma.
Wraca myślami do tych chwil. I pisze szybko na kartce. Czy w życiu tylekroć trzeba być w grobie? Zło przygniata jak kamień wrota. A grzech potrafi odciąć od światła, zakończyć życie. Obezwładnia oczy, ręce, nogi. Paraliżuje i pozbawia działania. Zabandażowane ręce nie będą czynić dobra. Trzeba rozwiązać węzły. Jednak czy ktoś, kto choć raz nie zasnął potrafi docenić piękno poranku? Potrafi cieszyć się na promienie słońca, rażące oczy? Na ręce osłabione snem, ale gotowe do pracy? Myśl o nowym dniu zawsze dodawała otuchy. Wschód bowiem zawsze przychodził. Był powodem do wdzięczności. Do życia.
I choć grzech jest grobem, choć zniewala, to nie zwycięża. Zwycięża miłość. Nie widział przecież, jak Marta i Maria proszą Jezusa o łaskę, jednak w głowie huczało mu zdanie: Gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Gdyby była miłość, człowiek by nie umarł. Ale wystarczyła jedna pełna wiary prośba, a wszystko mogło się zmienić. I wszystko się zmieniło.
Wyrwany z mroku wołaniem, złapał swój pierwszy oddech.
Pierwszy oddech Nowego Życia.
I czuł w sercu ciepło, czuł znów jego bicie. Choć jeszcze nie widział, wstał z kamieni. Potykał się. Po omacku doszedł do wyjścia. Zdjęli mu chustę z czoła.
I widział znów Światło.
Boga-Człowieka.

Karolina Garbas

5.

Był dzień jak każdy inny. Można powiedzieć, że nic nadzwyczajnego się nie działo. Maria krzątając się wokół domu wykonywała swoje powszednie obowiązki. Właśnie kończyła codzienną pielęgnację domowego ogrodu. Jej starsza siostra Marta również nie próżnowała, bowiem wstała o wiele wcześniej od swojej młodszej siostry. Od samego ranka pracowała w kuchni, jak co dzień szykowała posiłek dla całej rodziny. Czas spokojnie mijał, wręcz monotonnie – przecież to zwykły dzień.

Gdy Maria skończyła doglądanie ogrodu, postanowiła zajrzeć do siostry, czy czasem nie potrzeba pomóc jej coś jeszcze przygotować. Wchodząc do domu powiedziała: Jak pięknie pachnie, co dzisiaj dla nas przygotowałaś? Z dozą humoru Marta odpowiedziała: Nie powiem, zobaczysz razem ze wszystkimi, jak zasiądziemy do stołu. Młodsza siostra zaczęła szykować nakrycie do stołu, mówiąc: Chociaż pomogę ci rozłożyć naczynia, bowiem wszystko inne zdążyłaś – jak zawsze, sama przygotować. I to jak dokładnie. Rzeczywiście Marta była bardzo pracowita, wszystko cokolwiek robiła, chciała zrobić, jak najlepiej – wkładała całe serce w wykonywaną pracę. A jak tam nasze kwiaty? – zapytała Marta. Piękne jak zawsze, ostatnie upały trochę je wysuszył, ale i tak są ładne. – odrzekała Maria.

Marta jednak widziała, że coś trapi jej młodszą siostrę, dlatego zapytała: Mario, czy wszystko w porządku? Jesteś dzisiaj jakaś taka nieswoja. Maria, odpowiedziała: Tak, wszystko dobrze. Od rana jednak myślę nad jedną sprawą, której pojąć nie mogę. Marta na to: A co to za sprawa? Siostra wyznała: Jest to coś bardzo pięknego. Daje dużo pokoju wewnętrznego i szczęścia, jednak im bardziej temu się oddaje, to zrozumieć tego nie mogę. Marta dopytywała: O czym konkretnie mówisz? Maria odrzekła: Chodzi mi o modlitwę, jest ona taka piękna, że chciałabym się oddać tylko jej. A kiedy nad nią myślę, to rozumem pojąć jej nie mogę. Czym ona jest?

Marta odpowiedziała młodszej siostrze: Modlitwa to całość naszego życia, każdy dzień, to do czego dążymy, kim jesteśmy. Najlepsza modlitwa to ta, która zawiera najwięcej miłości. Maria wtrąciła: Modlitwa jest również najgłębszą relacją z Bogiem, musi pochodzić z serca. Jest dialogiem ze swoim Panem. Siostrzane pogaduchy przerwała rodzina schodząca się na wspólny posiłek.

Biblijny fragment ukazujący postawę Marty i Marii (Łk 10, 38-42) jest nam dobrze znany. Dzisiejszy dzień, podczas którego rozważamy z jednej strony wjazd Jezusa do Jerozolimy, a z drugiej Jego męczeńską śmierć – skłania nas do refleksji. Temu też służy powyższe opowiadanie. W modlitwie wchodzimy w intymną relację z naszym umęczonym Panem. Ale przez modlitwę także otwieramy się na drugiego. Tworzymy z nim wspólnotę stołu. Często słyszymy o współpracy, a dzisiaj jesteśmy zaproszeni do WSPÓŁMODLENIA. Na tym polega rodzinność, łamiemy się chlebem, ale także swoimi sercami.

Tomasz Chowaniec

6.

Zapalam pierwszą świecę, abym miał w sobie siłę szukać Prawdy. Nie jest łatwo ją odnaleźć w gąszczu półprawd, prawd subiektywnych i opinii. Mimo to, będę się starał, chociaż Prawda może przejść czasem niezauważona. Albo przejechać na osiołku. Dlaczego akurat na osiołku? Nie wiem. Oby zatem moje oczy i uszy były szeroko otwarte.

Zapalam drugą świecę, abym potrafił stawić czoła wątpliwościom, zwłaszcza tym pojawiającym się na co dzień, które tak łatwo zostawić w cieniu powszednich spraw. To nieustanna walka z samym sobą, którą jednak trzeba podjąć, by później być gotowym na czas próby. A mam przeczucie, że taka chwila nadejdzie.

Zapalam trzecią świecę, abym potrafił dostrzec Boga, nie tylko w czasie wystawnych obchodów i licznych zgromadzeń, ale zwłaszcza w samotności, kiedy nikt nie spogląda na mnie z podziwem czy zainteresowaniem. Abym w takich chwilach umiał stanąć w Prawdzie o samym sobie, zamiast zanurzać się w pozornym świetle płynącym z aprobaty innych.

Zapalam czwartą świecę, abym w imię Prawdy nie bał się dokonywać radykalnych zmian w swoim życiu. Tamtej nocy nie rozumiałem, co może znaczyć „narodzić się na nowo”, dopiero teraz zaczynam rozumieć, że może się to stać niezależnie od wieku i etapu w życiu.

Zapalam piątą świecę, abym pozostawił za sobą wszelki lęk, co pomyślą na mój temat inni. Już wtedy przed Sanhedrynem udało mi się go przezwyciężyć i wypowiedziałem swoje zdanie w obronie niewinnego. Zrozumiałem, że zdanie większości nie staje się Prawdą tylko ze względu na ilość osób, które je wypowiada. Ciemność jest czasem bliżej nas niż byśmy tego chcieli.

Zapalam szóstą świecę, abym nigdy już nie musiał chować się w ciemności. Nie mam nic do ukrycia. Abym tylko potrafił wytrwać w tym, w co wierzę do końca.

Zapalam siódmą świecę, abym potrafił żyć w Prawdzie, która choć często wydaje mi się nieuchwytna i nie w pełni do pojęcia, to jednak są chwilę, gdy czuję, że się do niej zbliżam.

Oby kiedyś było mi dane ujrzeć Światłość.

Julia Zygała

7.

Konam z pragnienia, duszę się, nie mogę krzyczeć. To piekło, cierpienie wieczne!
Spójrzcie, jak wznosi się płomień! Płonę jak trzeba! Zgoda, demonie!
Majaczyło mi nawrócenie się na dobro i szczęście, zbawienie.
(Artur Rimbaud, Sezon w piekle)

Błogosławieni bogaci tego świata, albowiem za pieniądze mogą posiąść wszystko!
Błogosławieni hedoniści, bowiem konsumpcja jest jedyną drogą do samospełnienia!
Błogosławieni dominujący i tyrani, albowiem oni będą deptać maluczkich!
Barabasz wykrzykuje swoje antybłogosławieństwa przeciwko niebiosom. Drżąca ręka strąca kubek, błogosławione wino rozlewa się po stole. Mętny, szklany wzrok wypełniają błogosławione łzy. Zaczepiony oberżysta dolewa trunku. Za oknami gwar, jakieś krzyki, które toną w błogosławionym trunku. Hosanna-Ukrzyżuj! Sumienie powoli puka do bram świadomości, a wyobraźnia podsuwa wizje tego, co dzieje się na zewnątrz.
Jednak to jestem ja, błogosławiony Barabasz, choć rozpacz puka do bram, a za rogiem może czaić się zbawienie. Łykam tęgi haust trucizny, prosząc ciągle więcej, więcej! Za mną coraz głośniejszy krzyk, lecz nic mnie to nie obchodzi.
Barabasz krzyczy: Hosanna!, i wynoszą go do izdebki.
Powoli dociera do niego, co przegapił.
Rozpacza nad tym, co go ominęło, czego stał się przyczyną.
Bierze więc rysik i piszę świadectwo. Świadectwo przegapienia.
Słowo przyszło do swoich, a swoi go nie przyjęli.
Świat zapomniał o szarym małym osiołku,
Co dźwigał wyznacznik zmartwychwstania
I tak niosąc radość nie zbierał glorii.
Nie skarżył się nikomu, bo cóż by rzekł,
Jeśli nikt by nie rozumiał, nie dopytał,
A on kopytem w piasku kreśliłby wiersz.
O samotności ciężaru świata na barkach,
Który to nie karmił go najlepszą słomą,
Lecz mizernym okruchem pańskiego stołu.
Cóż się z nim stało, gdy umilkły w oddali echa Jerozolimy…
Czy stoi przywiązany liną wiekuistości,
A krzyk jego rozdziera fajerwerk ciszy.

Jan Kacperski

8.

Patrzę w moje lustereczko – czy mi ono prawdę powie – nie wiem
Długie włosy, piękne oczy – ja to wszystko mam – i widzę
Za mną słońce świeci – ludzie gdzieś się spieszą – jak cudownie żyć
w spokoju
– z dnia na dzień
– z dnia na dzień
– z dnia na dzień

Przecieram twarz – patrzę w swe odbicie – piękna jesteś
Weroniko z Jeruzalem
piękna jesteś – myślę sobie
– z dnia na dzień
– z dnia na dzień
– z dnia na dzień

W lustrze jednak wszystko odwrócone
prawa to lewa
lewa to prawa
dzień to noc
noc to śmierć
Zamknięte ramy nie pozwalają widzieć reszty
świata
Nie pozwalają
patrzeć sercem – nie oczami – na to
miasto
moje miasto
Jeruzalem

Ola Barabasz

9.

Wielki Tydzień

Już płaszcze zebrane z Palmowej Niedzieli,
odeszły radosne śpiewy i muzyka,
jedynie nagi bruk pod stopy się ścieli,
o który się zdrada skulona potyka.
Jeszcze Pan zdąży na czas do wieczernika,
bóstwo swe skryje w środku chleba i wina,
do mycia cudzych nóg użyje ręcznika,
przypomni miłość i poczeka na finał.
A finał to nie wyrok, droga krzyżowa,
korona ciernista, w konwulsjach konanie,
ostatni krótki oddech, ostatnie słowa –
to trzeciego dnia o świcie z grobu wstanie.
Dziś, gdy się po zimie wiosna ze snu budzi,
czekasz, Panie, we wszystkich ogrodach świata,
że przyjdą do Ciebie tłumy Twoich ludzi:
Ty każdego imieniem wezwiesz jak brata.

ks. Kazimierz Wójtowicz

10.

Strugi deszczu niczym bicze siekały mury herodowego pałacu.
„Jakby sam Jordan wystąpił z brzegów i z nieba lał się na spaloną słońcem ziemię” – pomyślała piękna dziewczyna, wyglądając przez okno swej komnaty. „W końcu kwiaty podniosą swe zemdlałe pąki, a zieleń odzyska swoją prawowitą barwę! Ziemia zacznie rodzić warzywa i owoce, których ostatnio w czasie suszy tak bardzo zaczęło brakować, przyroda obudzi się do życia! Tak, deszcz to prawdziwe błogosławieństwo! Błogosławieństwo… a może to jego sprawka…? Tego, do którego tak bardzo próbuję się zbliżyć? Tego, który daje ludziom nowe życie, zanurzając ich w wodach Jordanu… będąc dla nich tym samym, czym deszcz dla spragnionej wody ziemi…
Błogosławi ich, tak jak deszcz jest błogosławieństwem dla wszystkiego, co żyje.
Wielki, a zarazem skromny, pokorny, ale stanowczy… Bije od niego jakaś moc niezwykła i aż przeszywają mnie dreszcze, gdy znajduje się w pobliżu. Może to on zesłał ten zbawienny deszcz?”, rozmyślała dziewczyna.
„Niechaj zatem i ja doznam tego, czego doświadczają ludzie zanurzając się w Jordanie!” – krzyknęła do siebie – „niech chociaż w ten sposób poczuję jego obecność, poczuję to, co czują ludzie, kiedy jest z nimi i do nich mówi”, i wybiegła boso na dziedziniec.
Wyciągnęła ręce ku górze, tak jakby chciała złapać w locie wszystkie krople, zanim dotkną ziemi, mokra i grząska ziemia przyjemnie masowała jej stopy. Powietrze miało świeży, przyjemny zapach i w niczym nie przypominało wczorajszej zakurzonej, suchej mgły.
„Jakie to cudowne uczucie!”, wykrzyknęła i aż podskoczyła ze szczęścia. „Czuję się tak lekko, tak świeżo, tak jakby Jordan zmywał ze mnie wszystkie troski! Jakby On tu był, jakby poprzez ten deszcz gładził mnie po policzku, mówił do mnie”, krzyknęła radośnie i zrobiła zgrabny piruet wokół własnej osi. Zaczęła tańczyć, a każdy jej ruch był pełen pasji i gracji; tańczyła tak, jakby jutra miało nie być, jakby nic na świecie się liczyło. Nie wiedziała, że ktoś ją obserwuje.
Włosy jej całkowicie przemokły, mokra szata przylgnęła do ciała. „Gdybyś mnie teraz zobaczył, to już nigdy byś mną nie wzgardził”, pomyślała nagle smutno. I postanowiła cały swój taniec ofiarować Jemu. Temu, którego pragnęła, a którego mieć nie mogła. Tańczyła zapamiętale, jakby w transie, całym swoim ciałem, całą swoją duszą, całym jestestwem. A obserwator wprost nie mógł oderwać od niej wzroku. Aż nagle, spośród ciężkich stalowych chmur zaczęło wyglądać słońce.
Jego promienie długimi smugami światła przedzierały się przez ciemnogranatowe kłębisko.
Jeden z nich oświetlił tańczącą postać. Kropelki na jej ciele rozpraszały światło, tworząc tęczę, a cała jej postać lśniła w blasku promieni – niczym anioł.
Mężczyzna odszedł od okna.
Dziewczyna oślepiona świetlistą smugą zatrzymała się. Nagle podbiegł do niej jakiś młodzieniec, który również obserwował jej taniec, rzucił się do stóp i wykrztusił: „ O Pani! Pozwól mi ucałować Twoje stopy! Jesteś jak dar z niebios, po stokroć piękniejsza od swojej matki! Bądź moją, a zrobię wszystko, by uczynić Cię najszczęśliwszą na Ziemi!.” Złapał się skrawka jej szaty i począł całować ją po stopach, sięgając coraz wyżej do łydek. Dziewczyna stała jak sparaliżowana, nie była w stanie wykrztusić słowa.
„Salome!” – rozległo się wołanie, które jak złowieszcza włócznia przeszyło dziedziniec. To Herodiada wraz ze strażą przyglądała się całej tej scenie. Młodzieniec jak oparzony odskoczył od swojej wybranki, a dziewczynie jakby wróciły zmysły i poczęła biec w stronę matki. Ta oschle wzięła ją pod rękę, a do strażnika szepnęła: „Ściąć go”.
Tego dnia Herodiada uświadomiła sobie, że z jej młodej córki zrobiła się już młoda kobietka.
Dzieląc się swoim spostrzeżeniem z Herodem, pochyliła się aby go objąć. Ten jednak odsunął się od niej i nie patrząc jej w oczy rzekł: „Wiem. Widziałem jej taniec.”

Agnieszka Wrona

11.

Jestem Szymon z Cyreny. Cyrena leży niedaleko Miasta.
Stoję w cieniu. Bo gdzie mam stać, jak słońce tak mocno grzeje?
Wyszedłem na dach. Dobrze, że się sąsiad wysoko pobudował – przynajmniej cień z tego – tyle mam. W mieście poruszenie. Idzie orszak z palmami. Najpierw dzieciaki, za nimi dorośli – co z nimi, nie mają zajęcia? Rzymianie patrzą z dystansem, ale nie wiadomo, czy nie wkroczą do akcji. Głupi naród – proszą się o guza.
Idą z palmami.
Też sobie urwałem – od sąsiada – gałązkę – sam nie wiem po co – odruchowo.
Idą i krzyczą coś o Królu Izraela. Jedzie na oślęciu – to ten ich „król”? Pewno zaraz im się coś odmieni. Znudzi im się to HOSANNA.
Temu królowi jeszcze bokiem wyjdzie to całe hosannowanie. To szaleniec.
Albo rzeczywiście KRÓL.
Może.
Zresztą – boję się już w to wierzyć. Nadzieja matką głupich.
Król Izraela… Z tego mogą być tylko kłopoty.
Stoję w cieniu. I niech tak zostanie.
O, właśnie mija mnie „Król”. Patrzy na mnie, przez chwilę. A ja patrzę na niego. Będą kłopoty. Ale… przecież nie muszę się lękać. Przecież jestem bezpieczny: HOSANNA!
Stoję w cieniu.
To wyjście najlepsze z możliwych.
Rozsądne. Nie ma się czego bać.
Stałem  w cieniu, stoję w cieniu i stał będę. Przynajmniej będę bezpieczny. Nie dam się wciągnąć w nie swoje sprawy. Historia nie połączy jego losu z moim. Nie stanę się Szymonem od Jezusa z Nazaretu. Poczekam. Przeczekam. Aż znudzi im się to HOSANNA.
Chodź, stań ze mną w cieniu.
Aż przemienimy się w cienie.

Marcin Madej

12.

Czym jest ten wielki-mały statek okręt twojej duszy?
Dokąd płynie twój duch – twoje ciało?
Do której przystani swe bicie kieruje twe serce?
Dokąd dążysz ty, któryś mieszkaniem Ducha Bożego?
Dokąd zmierzasz poprzez krople godzin, dni, lat – stuleci…
Rozpięty pomiędzy niebem a ziemią
– jak ptak szukasz słońca i śpiewu gwiazd?
Rzucony w samotność i trwogę
Czy będziesz wyspą szczęśliwą – żaglem nadziei –
Pocałunkiem wiatru – chmurą gdy żar…?
Czy może utoniesz – na dno runiesz
Rozpaczy – ogarnie cię cisza kamieni
Kim jesteś wielki-mały człowieku
Istoto z oddechu, potu i krwi
Istoto z łez i ze śmiechu
Istoto, w której Święty śpiewa swój wielki
Poemat
Kim jesteś
Łajbo płynąca przez wieki
Poszukiwaczu mórz dalekich
Kim – gdy gasną światła i kona muzyka
Kim jesteś i jakże wielki jesteś ty
Gdy Bóg zakochał się w tobie…

ks. Stefan Radziszewski

Image by Miguel ángel villar from Pixabay

O autorze

Redakcja

Leave a Reply

%d bloggers like this: